Skrzydłowy Orlenu Wisła był gościem magazynu "Z pierwszej ręki - o handballu słów więcej niż kilka" w Katolickim Radiu Płock. Po pierwszym wybranym przez niego rockowym kawałku muzycznym ("Somewhere I Belong" - Linkin Park) rozpoczęła się rozmowa, w której superstrzelec z meczu w Puławach czuł się jak ryba w wodzie.
Arkadiusz Miszka: Kiedy zawodnik na przykład przez miesiąc nie rozegra żadnego dobrego meczu i na treningach mu nie idzie, to chce coraz bardziej, żeby wszystko zaczęło mu jednak wychodzić. A wiadomo, czasem jest tak, że im bardziej się chce, to tym bardziej się nie udaje. Czasami potrzebny jest jeden dobry mecz czy nawet tylko pół meczu, żeby wejść na odpowiedni poziom i go utrzymać.
- Już po pierwszych dziesięciu minutach. Z tego, co pamiętam, rzuciłem trzy bramki, czułem się dobrze i już wiedziałem, że to będzie niezły mecz w moim wykonaniu. Koledzy naprawdę dobrze dogrywali piłki do kontrataków i jedyne, co mi zostawało, to wykańczać te podania. Najważniejsze, że mogłem pomóc drużynie i że wygraliśmy.
- Nie, niczym. Z powodu kontuzji nie mają nikogo, kto mógłby postraszyć rzutem z drugiej linii, więc jedynym elementem, jakim puławianie mogli nawiązać z nami kontakt, był kontratak. Staraliśmy się grać tak, by nie było głupich strat, szybko wracaliśmy do obrony. Udawało nam się to do 45. minuty. Ostatni kwadrans był w naszym wykonaniu słaby, ale w poprzednich meczach graliśmy 30 minut na dobrym poziomie, teraz było już 45, więc w kolejnych powinno już być pełne 60.
- Wiedzieliśmy, że Zydroń to dobry zawodnik, król strzelców z poprzedniego sezonu. Teraz też jest chyba na pierwszym miejscu. Jeśli Wojtkowi wyjdzie mecz i rzuci 12-13 bramek, co zdarza mu się często, to Azoty są w stanie powalczyć z każdym. Na nasze szczęście pomylił się kilka razy. Rzeczywiście, udało się go powstrzymać, bo rzucił tylko dwa gole, w tym jednego z rzutu karnego.
- Nie, nie zastanawiamy się nad tym. Osobiście mnie nie dziwi, że oni rzucają tyle bramek, bo wszyscy w Polsce podchodzą do meczów z kielczanami w dziwny sposób. Kiedy mówią o nas, twierdzą, że są w stanie z nami powalczyć, tymczasem przed pojedynkami z Vive z góry zakładają porażkę. Jeśli grają z takim nastawieniem, to nie dziwne, że Kielce ich gromią.
- Myślę, że trener Kowalczyk ma spore doświadczenie i wie, co mówi (śmiech). Oczywiście, mam nadzieję, że jego słowa się spełnią i że z Vive wygramy. Wierzymy w to. Wydaje mi się, że z meczu na mecz się rozkręcamy. Z Kielcami musimy zagrać przez pełne 60 minut na dobrym poziomie, bo 45 może nie wystarczyć. Jeśli, daj Boże, spotkamy się w finale, to może być nawet pięć spotkań, więc musimy mieć także wyrównaną kadrę kilkunastu zawodników.
- Mnie cieszy, że w jednym tygodniu gram ja, a w drugim Tomek Paluch. Bo zawodnik musi grać. W zeszłym sezonie było tak, że mi dwa czy trzy mecze nie wyszły, a Tomek siedział na ławce od dwóch miesięcy. Jak się tak długo nie gra, to ciężko nagle zabłysnąć czy pociągnąć zespół do zwycięstwa. Trener wie, że u nas są play-offy, a według mnie zawodnik nie da rady zagrać na dobrym poziomie dzień po dniu 60 minut, a może nawet więcej.
- Myślę, że w Zabrzu, bo tam trener zaszczepił we mnie piłkę ręczną. Najważniejsze są lata juniorskie i młodzieńcze; jeśli w tym wieku zawodnik nie nauczy się podstaw, to potem ciężko to nadrobić.
- Bardzo podoba mi się gra Duńczyka Larsa Christiansena. Co prawda to lewoskrzydłowy, ale to, co robi z piłką i jaką ma technikę bardzo mi się podoba. Chciałbym w jego wieku grać jeszcze w piłkę na takim poziomie, na jakim jestem teraz.
- Bardzo mi się podobają szczególnie Metallica i ACDC. To kapele, których słuchał mój ojciec i myślę, że to on po prostu zaszczepił we mnie od małego ten typ muzyki.
- Nie wiem. Póki co, to przeważają bajeczki i muzyka dla dzieci, ale kto wie. Nie wiadomo, jak będzie.
- Od czasu, kiedy urodził się Paweł, czyli moje drugie dziecko, co wieczór czytam bajeczkę córce, a w tym czasie żona zajmuje się synkiem.
Następny magazyn "Z pierwszej ręki - o handballu słów więcej niż kilka" już w poniedziałek, tradycyjnie o 19.10.