Reprezentacja Polski jeszcze nigdy w historii nie wywalczyła medalu mistrzostw Europy w piłce ręcznej. Najbliżej celu była w 2010 roku, kiedy zajęła 4. miejsce. Kibice wierzyli, że na tegorocznej imprezie Biało-Czerwoni w końcu zdobędą krążek. Finalnie tak się nie stanie. Co gorsza, nie wyjdą nawet z grupy. Na inaugurację dość wyraźnie przegrali 21:32 z Norwegią, a następnie ulegli 25:32 Słowenii. Już wtedy stało się jasne, że mogą zapomnieć o awansie do dalszej fazy turnieju. Na pożegnanie został im mecz z Wyspami Owczymi, a więc absolutnym debiutantem.
"Mecz o honor" został rozegrany w poniedziałek 15 stycznia. Mimo że to Polacy byli faworytami, to rywale postawili im trudne warunki. Od początku gra była wyrównana i żadna z drużyn nie była w stanie zbudować przewagi. Raz prowadzili szczypiorniści Marcina Lijewskiego, a raz Farerzy. W naszej kadrze szwankowała przede wszystkim skuteczność. Dodatkowo Biało-Czerwoni popełniali proste błędy i finalnie pierwsza połowa zakończyła się remisem 15:15.
Druga partia miała bardzo podobny przebieg. Znów gra toczyła się punkt za punkt, a żadna z ekip nie miała zamiaru odpuszczać. "Remis na dziesięć minut przed końcem. Hitchcock by tego nie wymyślił" - żartował Marcin Jaz w meczowej relacji. Polacy w końcu jednak zbudowali dwubramkową przewagę. I choć rywale niwelowali straty do jednego gola, to naszej kadrze udało się przypieczętować korzystny wynik. Ostatecznie wygrała 32:28.
Tym samym Polacy uratowali honor i zwyciężyli w ostatnim spotkaniu na Euro 2024. Udział w imprezie kończą z dorobkiem dwóch punktów, co daje im trzecie miejsce w grupie. Wyprzedzili jedynie Wyspy Owcze. Taki wynik meczu sprawił też, że pewne awansu do kolejnej fazy zmagań są Słowenia i Norwegia, które jeszcze w poniedziałek rozegrają między sobą bezpośrednie spotkanie o pierwsze miejsce w grupie.