Artur Siódmiak, urodzony w 1975 roku, były reprezentant Polski w piłce ręcznej. Jego największe sukcesy to: srebrny medal MŚ 2007 i brązowy medal MŚ 2009.
Artur Siódmiak: Tak, zmieniło się, zdecydowanie.
- Zaraz po tej bramce na chwilę straciłem przytomność.
- Na mnie wtedy spadło z półtorej tony. Jak już mnie koledzy uwolnili, to potrzebowałem chwili, żeby dojść do siebie, żeby zrozumieć gdzie jestem i co się dzieje. Byłem w szoku, że to się tak potoczyło. A później Marcin Lijewski stwierdził, że mi się trafiło jak ślepej kurze ziarno, na co odpowiedziałem, że ktoś musiał wziąć na siebie brzemię bohatera, więc wziąłem, ha, ha! Euforia była!
- Ktoś mi był pokłony, ktoś inny pisał, że Polmos powinien mi płacić tantiemy od alkoholu, jaki tamtego wieczoru kupili i spożyli Polacy!
- Jak wróciliśmy do hotelu, to z "Lijkiem" [Marcinem Lijewskim] pośmialiśmy się w pokoju i po trzy piwka wypiliśmy. Później zrobiła się posiadówa na korytarzu z Norwegami. Z jednym z nich grałem w klubie, w Lubece, i on przyprowadził kumpli. Pożartowaliśmy, usłyszeliśmy od nich, że dobrze, że nie było remisu, bo skoro oni nie wygrali, to już lepiej że wygraliśmy my i że to my awansowaliśmy do półfinału, a nie Niemcy [im awans dawał tylko remis Polski z Norwegią]. Norwegowie na wesoło przełknęli porażkę, razem z nimi wypiliśmy jeszcze po dwa czy trzy piwka i po takim uzupełnieniu elektrolitów trzeba było pójść spać. Ale ja tamtej nocy nie spałem wcale. Tak mnie adrenalina trzymała, że nie dałem rady. A to dziwne, bo nigdy po meczach nie miałem problemu z zasypianiem. Następnego dnia byłem zmęczony. Tym bardziej że z Polski było mnóstwo próśb o wywiad. Szał był!
- Tak, to nie jest mit. Bogdan najpierw przemawiał, podsumowywał mecz, a w końcu ustawił piłkę mniej więcej w tym miejscu, z którego trafiłem i kazał mi to powtórzyć. Wziąłem piłę, machnąłem, poleciała z metr od słupka. Dali mi drugą próbę - poszło nad poprzeczką. Cisza się zrobiła. Nie było nawet szydery, nikt nic nie mówił. Dopiero jak za trzecim razem trafiłem, to zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. O tym jak niewiele brakowało, żeby nas na tym treningu nie było. Wszystkich obleciał strach. Zdecydowanie mieliśmy farta, że zostaliśmy w grze o medale.
- Pamiętam, jak się uśmiałem, gdy ktoś mi to przysłał po raz pierwszy. "Zaj***ł taką bramkę, że Norwegowie się obsrali na miętowo" - na pewno nieładnie, ale dosadnie! Bardzo to wszystko było miłe. Szalone tamte dni były! Te memy o królu Arturze i o tym, że Wenta powinien startować na prezydenta. Do mnie nawet z klubu z Niemiec dzwonili i pytali, czy mogę udzielać wywiadów. Przez chwilę naprawdę byłem królem Arturem i wszędzie wjeżdżałem na białym koniu. Ale zaraz trzeba było grać półfinał i mecz o brązowy medal MŚ, więc musiałem się skupić. A po wywalczeniu medalu nawet nie wróciłem do Polski, tylko leciałem prosto do Niemiec, bo za trzy dni Lubeka grała mecz i byłem potrzebny. Trochę mi było szkoda, że uciekają występy w telewizjach śniadaniowych, ha, ha!
- To były sms-y od chłopaków. Żarty sobie robili, że mnie klub wyrzuci albo co najmniej wstrzyma mi pensję za to, że Niemców wyeliminowałem z gry o medale. A tak naprawdę kiedy przyjechałem do klubu, to pierwszy trening zaczęliśmy od zrobienia imitacji tej decydującej akcji z meczu z Norwegami.
- Za pierwszym razem! Tam już się musiałem skupić. Koledzy się poustawiali jak Norwegowie i jak my. Było pełne odtworzenie akcji. A później, po treningu, była skrzynka piwa, były gratulacje, było bardzo wesoło. Odczułem, że klub jest dumny, że ich zawodnik dokonał czegoś wyjątkowego. Zupełnie mi nie dano poczuć, że ktoś ma mnie za farciarza, że mi zazdrości. Super było! Powiem ci, że jest mi bardzo miło, że już tyle lat minęło, a ludzie ciągle o tym pamiętają. Nie jestem żadnym celebrytą i nikt z piłkarzy ręcznych nie jest, bo to nie ten sport, a mimo to cały czas się spotykam z bardzo fajnymi dowodami sympatii za tamte przeżycia.
- Aż tak dobrze to już nie jest. Teraz czasem ktoś poprosi o zdjęcie czy autograf, ale wtedy faktycznie nie płaciłem. Nie tylko w restauracjach, ale nawet w warzywniaku, jak poszedłem kupić owoce i warzywa. Teraz motyw tamtej bramki jest ważny w działaniu mojej fundacji. Spotykam się z dzieciakami z trudnych domów i one poznają moją historię. Kolejne pokolenie ją poznaje. Jeszcze z pięć lat po tej bramce wszyscy o niej wiedzieli, a dziś dzieciaki się dowiadują dzięki temu, że wy, dziennikarze, ją co roku przypominacie.
- Spotkałem się już z takimi porównaniami. Ale pamiętajmy, że piękną bramkę w końcówce ważnego meczu rzucił też kiedyś Michał Daszek, że ważną bramkę w ostatnich sekundach zdobył Michał Szyba.
- Ale bramka Szyby była co najmniej tak ważna jak moja. Dzięki niej drużyna zdobyła brąz na MŚ 2015. Moja ma może tę przewagę, że była pierwszą tak spektakularną. Ale na równi stawiam moją i Szyby.
- To było tak, że miałem naderwany mięsień dwugłowy. Dochodziłem do siebie, a że jestem człowiekiem, który nigdy nie odpuszcza, to zacisnąłem zęby i walczyłem. Maciek mnie bardzo dobrze znał. Pamiętał, że w 2008 roku na mistrzostwach Europy w Norwegii grałem z taką kontuzją, że aż nie chcę o tym mówić. Doktor wtedy przecierał oczy ze zdumienia.
- Nie, naprawdę. To się nie nadaje do publikacji. Powiem tylko, że mnóstwo razy byłem ostrzykiwany i jakoś dawałem radę. Dlatego chociaż nie byłem gotowy do grania wtedy, gdy Bogdan wybierał kadrę na MŚ 2009, to doktor zapewnił go, że dojdę do siebie i będę gotowy. W pierwszych dwóch meczach jeszcze nie byłem. Ale później? No myślę, że dobrze się stało, że mnie Bogdan na te mistrzostwa wziął!
- Marcin był dużym walczakiem i potwierdzam, że bardzo dużo potrafił znieść. Przeżyłem z nim pół sportowego życia, więc wiem, co mówię. A ja? Grałem na środku obrony, czyli na takiej pozycji, na której kumuluje się cała siła rywali. Non stop byłem poobijany, u mnie eksploatacja organizmu była największa. Byłem najczęściej kontuzjowany, zawsze najdłużej przebywałem z naszym sztabem fizjo. Powiem ci, że czasem patrzę na sportowców, którym brakuje charakteru i się dziwię. U nas nie było czegoś takiego, że nie dam sobie wstrzyknąć blokady, że nie zagram na środkach przeciwbólowych. Ból można wytrzymać. Bartek Jaszka potrafił nawet ze złamaną ręką grać o medal MŚ. U mnie normą było, że miałem skręconą kostkę, rozwaloną torebkę stawową i ponadrywane więzadła, więc otejpowywało się to, szły przeciwbólowe zastrzyki ze sterydami przed meczem i doktor mówił, że nic więcej się tam nie zepsuje, że trzeba będzie tylko wytrzymać ból, bo leki całkiem go nie zwalczą.
- To jest dłuższa historia. Wydarzyła się w 2008 roku. Mieliśmy we Wrocławiu kwalifikacje olimpijskie. Graliśmy ze Szwecją, Islandią i Argentyną, dwie najlepsze drużyny jechały na igrzyska. Turniej zaczynał się w piątek, a ja na czwartkowym treningu tak niefortunnie kopnąłem piłkę z czuba, że rozwaliłem największy palec stopy. Trening jakoś przekuśtykałem i w tajemnicy pojechaliśmy z doktorem na zdjęcie rentgenowskie. Okazało się, że palec jest pęknięty. "Mówimy Bogdanowi" - stwierdził Maciek. Ja na to: "No co ty, nie mówimy". Zgodził się. I przez trzy dni, przed każdym meczem, mnie znieczulał. W tajemnicy przed Bogdanem. Zamykaliśmy się w szatni w toalecie i tam mi Maciek ostrzykiwał palec. Przed pierwszym meczem, ze Szwedami, wyszedłem po tym ostrzykiwaniu, żeby sprawdzić czy znieczulenie działa. Pochodziłem z 10 minut, wracam i mówię mu, że boli jak cholera.
"Dobra, to ci jeszcze dołożę". Znów się zamknęliśmy w łazience i dorzucił mi tyle, że jak wybiegłem na rozgrzewkę, to nie czułem nogi. Wyobraź sobie, że im niżej naciskałem od kolana, tym mniej czułem. Stopy nie czułem zupełnie. Widziałem, że ją stawiam, ale kompletnie tego nie czułem! Co zrobić? Trzeba grać. Ze Szwecją, wielkim rywalem, a nie z jakimiś ogórkami! Na szczęście po 15 minutach meczu powoli mnie to znieczulenie zaczęło puszczać. Wtedy pomyślałem "uff, uratowani!". A Bogdanowi o wszystkim powiedzieliśmy dopiero za jakiś czas.
- A nawet jeszcze później, bo zaraz po awansie to była gruba impreza. Bogdan po prostu kiedyś tam się dowiedział. A nasz lekarz dzięki takim akcjom wiedział, że co by się nie działo, zacisnę zęby i będę grał. Dlatego przed MŚ 2009 powiedział Bogdanowi, że na pewno dam radę.
- Trochę tak. Grałem dla orzełka zawsze. I super, że przyszedł taki moment, gdy wyszedłem z cienia. Ta bramka naprawdę odmieniła mi życie. A z tym wychodzeniem z cienia, to żebyś mnie źle nie zrozumiał - nie miałem parcia na szkło. Chociaż lubiłem do was, dziennikarzy, wychodzić. Lubiłem udzielać wywiadów i jak kadra musiała czasem kogoś wydelegować, to były docinki, że "Siudym" pójdzie, bo on ma parcie na szkło. Nie mam, ale lubię rozmawiać, mam z ludźmi dobry kontakt, dzięki temu też odnalazłem się w pracy w mediach po karierze. A bramka pootwierała mi różne drzwi, ale po jej rzuceniu żadna sodówka mi do głowy nie uderzyła. Nikt mi czegoś takiego nie zarzucił. Przeciwnie, wiele razy słyszałem, że twardo stąpam po ziemi.
- Tak, Karol był zamknięty w sobie. Do Karola trzeba inaczej podejść. On miał swój świat. Ale jest mega miłym i fajnym człowiekiem.
- On był długo niedostępny, dziennikarze go tak naprawdę nie znali, ale dla kadry zrobił wszystko, nie było zmiłuj. Pamiętam jak przed meczem o brąz MŚ 2009 Karol i Mariusz Jurasik stwierdzili, że muszą coś zmienić, bo im turniej nie idzie. Obaj się ogolili na łyso i Karol zagrał fantastycznie, Duńczycy nie umieli go zatrzymać. Albo pamiętam rok 2007 i Superpuchar grany w Niemczech. W finale ze Szwecją Bogdan wziął czas i zaczął ustawiać akcję, którą miał kończyć Jurasik. Mariusz wyglądał niewyraźnie, a Karol widząc to, przerwał trenerowi i powiedział, że bierze to na siebie. "Zagrajcie pode mnie, ja pierd****!" - zarządził. Zagraliśmy do niego, on walnął nie do obrony i wygraliśmy! Zobacz, rozmawiamy o mnie, a coraz więcej mówię o chłopakach z tamtej drużyny. Bo bez nich niczego by nie było. Żadnej bramki bym nie rzucił, nie osiągnęlibyśmy sukcesu. My mieliśmy taką pakę, że aż miło się wspomina.
- Wejdę ci w słowo, żeby od razu się odnieść do historii Karola. Zobacz, jak on wrócił! On został królem strzelców na igrzyskach olimpijskich! Szacun! My sobie gadamy o wielkich sportowcach, a ja byłem wyrobnikiem. Oczywiście miałem umiejętności na poziomie reprezentacyjnym, ale wybitni to byli Karol, "Lijki". Sławek Szmal, Grzesiu Tkaczyk. Ja o sobie nigdy nie mówiłem, że jestem gwiazdą. Gdzie mi do nich!
- Tak, to jest niezłe! Wspaniałe scenariusze pisze czasem życie. Nigdy bym sobie czegoś takiego nie wymyślił! Teraz jak się ogląda końcówkę meczu z Norwegami, to zawsze się zauważa, że do podania biegli koledzy. Ale wtedy ja ich absolutnie nie widziałem. Byłem w tunelu, na końcu którego widziałem bramkę i myślałem tylko o tym, że muszę rzucić i obym zdążył rzucić przed końcem meczu.
- Na pewno coś w tym jest. Piłka ręczna stała się szybsza, bardziej dynamiczna. Ale kiedyś była twardsza. Gra była brutalna, a teraz nie jest. Inne jest podejście zawodników. Oni teraz bardziej dbają o swoje zdrowie. Kalkulują, nie ma już takiego podejścia jakie my mieliśmy - że walczymy, co by się nie działo. Do tego dochodzi też inne sędziowanie, bardziej drobiazgowe. Są powtórki wideo.
- Z Oliverem Roggischem. Z nim miałem kosę. Był u Niemców obrotowym i też był rzeźnikiem. Rzadko miałem okazję się z nim spotykać, bo grał tylko w obronie. Ale czasem w Bundeslidze zdarzało mu się zaplątać i znaleźć w ataku Rhein-Neckar Loewen. Wtedy zawsze starałem się z nim porywalizować. Nie ukrywam, że niekoniecznie czysto.
- Zawsze. Teraz, po karierze, normalnie ze sobą gadamy, jesteśmy w dobrej relacji. Nie mówię, że się zakolegowaliśmy, ale jak się widzimy, to jest cześć - cześć, nie ma żadnych niesnasek.
- Nie było tego wcale tak dużo. I nigdy nie robiłem tego specjalnie. Jasne, że rywale padali, ale z premedytacją działałem rzadko. I dumny nie jestem nawet z tych nielicznych przypadków, bo to po prostu nie było fair play. Sporadycznie się zdarzyło, trudno.
- A to jasne! Najlepiej się w tym rozumieliśmy z "Dzidziusiem", czyli Michałem Jureckim.
- Tak było! Specjalnie zostawialiśmy trochę miejsca między nami, a jak tylko atakujący się nabierał i próbował się przedrzeć, to robiliśmy sandwicha. Rywal padał jak rażony piorunem, a sędziowie często nie wiedzieli, co zrobić, kogo ukarać.
- No pewnie!
- Oczywiście, że ostre treningi skutkowały. My na treningach stwarzaliśmy sobie warunki meczowe. Bogdan zawsze mówił, że nie możemy traktować siebie nawzajem jak panienki. Powtarzał: "później w meczu dostaniesz w czajnik i będziesz zdziwiony". I zawsze kazał nam walczyć tak samo ostro ze sobą jak z rywalami. Nie było taryfy ulgowej i to był bardzo dobry pomysł.
- Siedzi i już zawsze tak będzie. Jechaliśmy tam z wielkimi ambicjami, marzeniami i nadziejami. Byliśmy wicemistrzami świata. Przegraliśmy ćwierćfinał z Islandczykami, z którymi - śmiem tak twierdzić - wygralibyśmy 7 meczów na 10. Chyba źle wyszliśmy na tym, że wcześniej, nie wiedząc, że na nich trafimy, z nimi trenowaliśmy. Dzień porażki był fatalny. Upadliśmy naprawdę nisko. Ktoś może teraz powie, że piąte miejsce na igrzyskach to niezły wynik. Nie, to katastrofa! I ja byłem zdruzgotany. Wszyscy byliśmy. My i siatkarze, bo oni tego samego dnia przegrali ćwierćfinał z Włochami.
- Zazdrościliśmy siatkarzom, że dla nich turniej już się skończył. Z żalu żeśmy się wszyscy napili, wiadomo. Straciliśmy wszystko, po co jechaliśmy, na co pracowaliśmy. Ale jakoś się podnieśliśmy. Chociaż na tyle, żeby iść na trening i przygotować się do meczów, na które motywacja była zerowa. Jednak siedliśmy, pogadaliśmy, że skoro trzeba grać, to gramy, żeby wygrać pozostałe mecze i tak zrobiliśmy. Dla Polski.
Po kilknięciu znajdziesz wszystkie rozmowy z cyklu "nieDawny Mistrz"