"Piłka ręczna stała się strasznie zniewieściała". On połknął ząb i grał dalej. "Wegetowałem" [nieDawny Mistrz]

Łukasz Jachimiak
- Bogdan Wenta nas zjednoczył wokół orzełka. Zrobił z nas ekipę do bitki i do szklanki - mówi Marcin Lijewski. Świetny rozgrywający kadry sprzed lat opowiada, jak Polska wyszarpywała sukcesy.

Marcin Lijewski, urodzony w 1977 roku, jeden z najlepszych polskich piłkarzy ręcznych w historii. Jego największe sukcesy to:

  • srebrny medal MŚ 2007 (i tytuł najlepszego prawego rozgrywającego turnieju)
  • brązowy medal MŚ 2009 (i tytuł najlepszego prawego rozgrywającego turnieju)
  • wygrana Liga Mistrzów w sezonie 2012/2013 (z Hamburgiem)
Zobacz wideo Nasz człowiek w Barcelonie i PSG. Syprzak: Zostałem rzucony na głęboką wodę

Łukasz Jachimiak: Dużo miałeś telefonów z Niemiec przed meczem Polska - Niemcy na trwających mistrzostwach Europy?

Marcin Lijewski: Nikt nie zadzwonił. Żaden dziennikarz, żaden ekspert.

Nie bali się nas?

- Myślę, że sytuacja z covidem ich przybiła. Szkoda, że nas też i że nie wykorzystaliśmy szansy. Liczyłem, że to Euro może być dla nas przełomowe. Bardzo potrzebujemy sukcesu. Ile można grać mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor?

Wbijasz szpilę w piłkarzy.

- Taka prawda. Im wyszło jedno Euro, to w 2016 roku. A my już nie możemy mówić, że kadra piłkarzy ręcznych to młodzi, nieograni zawodnicy. To stara śpiewka. Ci zawodnicy już okrzepli, pora znów wejść do światowej czołówki.

To prawda, że będąc w niej zawsze szczególnie się nastawialiście na Niemców?

- Tak, bo historia nas nie oszczędzała. Mówię o historii naszego narodu. Niemcy często stanowili dla naszego kraju problem. Dlatego mecze z nimi miały dodatkowy smaczek. Chociaż ja podchodziłem do sprawy inaczej - przez 11 lat grałem w Bundeslidze, więc zawsze miałem szczególną mobilizację na mecze przeciw kolegom z klubu i przeciw rywalom z innych niemieckich zespołów. Zawsze grałem przeciw znajomym, dlatego poziom emocji był jeszcze wyższy niż zwykle.

Dla Bogdana Wenty też, skoro na przedmeczowych odprawach mówił o II wojnie światowej.

- Tak, dla Bogdana to też były wyjątkowe mecze. Opowiadał różne rzeczy, szukał sposobu, żeby wzbudzić w nas dodatkową motywację. Do historii odwoływał się często. Miał wiedzę i umiał nam ją sprzedać.

Niemcy nie umieli z wami przegrywać?

- Źle to znosili. Generalnie u nas mecze Polska - Niemcy wzbudzają więcej emocji niż w Niemczech. Ale był czas, gdy Niemcy nie mogli się pogodzić, że z nimi wygrywamy. Jesienią 2007 roku, kilka miesięcy po tym jak pokonali nas w finale MŚ w Kolonii, graliśmy w Dortmundzie w prestiżowym Superpucharze. Sami mówili, że to jest wielki rewanż. Nie daliśmy im szans [było 32:28 dla Polski], a oni porażkę tłumaczyli w kółko pokazując mocne akcje Pawła Orzłowskiego w obronie. No młócił ich strasznie, ha, ha! Ale przesadzali, nazywając go potworem, który krzywdził niemieckich graczy.

Zdaje się, że jeszcze bardziej przesadzali przed finałem MŚ 2007?

- "Czerwone chamy"? No, ostro było.

Opowiadaj.

- Wkurzyło nas to. Mojego brata tak bardzo, że zadzwonił do dziennikarza gazety "Bild", która tak nas nazwała. Krzysiek powiedział, że po czymś takim zrywa z tym facetem współpracę, że nigdy więcej nie da mu żadnej wypowiedzi. Dziennikarz się tłumaczył, że to nie on wymyślił, że taką głupotę o nas napisał ktoś z lokalnego wydania, a on z tym nie ma nic wspólnego, ale i tak przeprasza za kolegę.

Wtedy wygraliście z Niemcami w fazie grupowej. Szukali sposobu, żeby wyprowadzić was z równowagi przed finałem.

- Tak. Wkurzyli nas, bo naprawdę nieeleganckie to było.

Wy generalnie mieliście krótki lont jako drużyna, prawda? A pierwszy na wojny biegł trener Wenta. Pamiętasz, jaką miał awanturę z Alfredem Gislasonem, gdy jeden z Islandczyków stwierdził, że Polacy nie mają jaj i zarzucił wam celowe przegranie z Francuzami?

- To też było na mistrzostwach świata w 2007 roku, Islandia miała tam mocny skład i bardzo fajnie grała, ale jeszcze fajniej nas Islandczycy zmobilizowali tym swoim gadaniem. Wygraliśmy z nimi, a Bogdan z Gislasonem ostro się kłócili, mimo że to przecież przyjaciele, którzy lata temu grali razem w jednym zespole.

Miałeś z kimś taką kosę jak Wenta z Gislasonem?

- Co ty, ja mam filozofię love, peace and flowers!

No to się nieźle uśmieją twoi zawodnicy!

- Żartuję, wiadomo. Chociaż nie jestem aż taką zadziorą, żebym się specjalnie motywował szukaniem wrogów i stwarzaniem sobie dodatkowych problemów. Dla mnie zawsze ważna była gra. Najważniejsza.

Bywało, że ważniejsza od zdrowia.

- Bywało.

Z jaką kontuzją grało ci się najgorzej? Bo mam wcale nie taką krótką listę urazów, które cię nie zatrzymały.

- Najbardziej bolało granie ze złamanymi żebrami. W jednym meczu oberwałem i chociaż kilka kolejnych meczów powinienem odpuścić, to nie mogłem, bo nie było dla mnie zmiennika. Żebra się długo goją. I bolą. Ale przed meczami dostawałem serie zastrzyków domiejscowo, żeby złagodzić ból i jazda!

Jak przetrwałeś igrzyska w Pekinie ze złamaną stopą?

Na zastrzykach. Bolało, ale zaciskałem zęby i grałem. W końcu po igrzyskach przyjechałem do Hamburga, w klubie powiedziałem, że mnie boli pod stopą, zrobili mi tomografię i się okazało, że mam złamaną trzeszczkę. Ja z tym w Pekinie już nie tyle grałem, co ledwo wegetowałem. Tak strasznie bolało, że w mojej grze już nie było jakości.

Czyli grałeś na blokadach, ale zastrzyki niewiele pomagały?

- Tak, przed ćwierćfinałem z Islandią dostałem blokadę, która nie dała efektu. Ciężko się było normalnie poruszać. Nie dało się. A jak przegraliśmy ćwierćfinał, to w meczach o miejsca 5-8 już nie grałem, tylko rzucałem karne.

Sztab medyczny kadry nie sprawdził, co się dzieje z twoją nogą?

- Miałem badanie. Ale tomograf w Hamburgu był dokładniejszy.

Jedźmy dalej - który Chorwat złamał ci ząb, a ty ten ząb połknąłeś i grałeś dalej?

- To było na mistrzostwach Europy w 2010 roku. Dostałem w pysk od Żeljko Musy. Z łokcia. Na szczęście to nie była jedynka. Śmieję się, bo to w sumie nic takiego. Z żebrami było naprawdę najgorzej. Z miesiąc cierpiałem. Do dziś pamiętam, jak w meczu z Magdeburgiem wyszedłem w górę i dostałem od ich kołowego. Celowo uderzył czy niechcący - bez znaczenia. Ważne, że zabolało jak cholera, a po meczu nie mogłem złapać oddechu.

Dziś w piłce ręcznej takich zabijaków jest chyba mniej?

- Oni cały czas są, ale piłka ręczna stała się strasznie zniewieściała. To przez zbyt drobiazgowe sędziowanie. Ono zabija piękno tego sportu. Nie mówię, że trzeba się bić, ale kontakt to jest podstawa piłki ręcznej.

"Masz problem, że dostaniesz w papę? To polecam siatkówkę" - to twoje słowa do jednego z twoich zawodników. Kolega Łukasz Kadziewicz się odezwał? A może miałeś trudną rozmowę ze swoją córką Natalią, zawodową siatkarką?

- Nie mam nic do siatkówki! To jest piękny sport, bardzo ją lubię. I wcale nie uważam, że jest zniewieściała. Tam są po prostu tak określone ramy, że kontaktu fizycznego nie ma. A że tak palnąłem w trakcie meczu? Zdarza mi się.

Masz już prywatną kolekcję mocnych cytatów. Na przykład: "To jest jakieś porno".

- Nie planuję swoich wypowiedzi na czasach w trakcie meczów. I to słychać, prawda? A po tym tekście o siatkówce ani córka nic mi nie powiedziała, ani "Kadziu" czy "Igła" nie dzwonili. Do nikogo na dywanik nie trafiłem!

Z siatkarzami zakumplowaliście się na igrzyskach w Pekinie.

- Mieliśmy tam wspólną stypę.

Mówisz o tym dniu, gdy wy przegraliście olimpijski ćwierćfinał z Islandią, a siatkarze z Włochami.

- Tragedia, katastrofa! Chciałbym umieć ten dzień wyrzucić z pamięci. Marzenia legły w gruzach. Nikomu nie życzę takiego bólu. Byliśmy na igrzyskach, do tego momentu wszystko szło nam jak z płatka i nagle jeb!

Nie wiesz dlaczego przegraliście z Islandią?

- Nie wiem dlaczego akurat w najważniejszym momencie mieliśmy ten słabszy dzień, który w dużych turniejach się zdarza. Powinniśmy być na ćwierćfinał perfekcyjnie przygotowani, a nie byliśmy. Moja złamana stopa nie pomogła, ale ogólnie przyszedł kryzysowy dzień. I wszystko runęło.

Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl

To były jedyne igrzyska w twojej karierze. Gdy w 2016 roku w Rio de Janeiro grał twój brat i grało kilku kumpli, to chyba trochę trudno ci się to oglądało?

- Nie, ja wtedy bardzo chciałem, żeby oni ugrali medal! Pamiętam, jak późno w nocy oglądaliśmy półfinał z Danią. Byliśmy wtedy z Wybrzeżem w Piotrkowie Trybunalskim i chyba całe miasto słyszało, jak się darliśmy po pięknej bramce Michała Daszka na dogrywkę. Strasznie szkoda, że ta cudowna bramka nie dała medalu. Wiem, jak ich to boli. Byli tak blisko podium, ale na nim nie stanęli. Później Piotrek Wyszomirski słusznie powiedział po przegranym meczu z Niemcami o brąz, że swoją szansę stracili w momencie przegrania półfinału z Danią. Taka prawda - nie byli w stanie się zebrać. Upadasz w takiej chwili na samo dno i strasznie trudno się z tego podnieść.

Wyszomirski poruszony cytował Marka Piotrkowskiego, mówił o dźwiganiu krzyża.

- Przesadził. Nie uważam, żeby uprawianie sportu było noszeniem krzyża. Ale nie będę go osądzał, bo powiedział tak, jak czuł.

Przyznałeś się bratu, że ćwierćfinał z Chorwacją przespałeś?

- Ha, ha! No nie wierzyłem, że chłopaki to wygrają! Byłem bardzo zaskoczony, kiedy mnie w środku nocy obudziłeś i chciałeś, żebym skomentował niespodziankę, jaką sprawili. Nasi grali słabo przez całą fazę grupową. Trudno mi było uwierzyć, że nagle z niskiego poziomu chłopaki dźwigną się na absolutne wyżyny swoich możliwości. A to było konieczne, bo Chorwaci grali bardzo fajny turniej. Ale gdybym nie miał wtedy rano lotu, to mecz bym oglądał. A tak to uznałem, że lepiej zrobię, jak się prześpię.

W Rio jednak nie wyszło, w Pekinie nie wyszło, wasze pokolenie nie ma medalu olimpijskiego. Ale gablotę na różne pamiątki z kariery chyba musisz mieć sporą?

- Nie mam żadnej, bo zupełnie nie przywiązuję wagi do medali i pucharów. Pamiętam, że byłem w świetnych drużynach, z kumplami, z którymi szliśmy razem w jednym kierunku. I bardzo wiele potrafiliśmy znieść, żeby powalczyć o sukces dla kadry. To zawsze była najważniejsza sprawa - orzełek, biało-czerwona flaga, hymn. Bogdan Wenta nas wokół tego zjednoczył. Zrobił z nas ekipę i do bitki na boisku, i później do szklanki, bo jak zapracowaliśmy na sukces i była radość, to trzeba też było dać jej upust. Bogdan stworzył zespół. Prawdziwy. Taki, w którym tak samo zapieprzali ludzie, którzy grali w wielkich klubach i walczyli o europejskie puchary, i ludzie, którzy jeszcze w klubach nic się osiągnęli.

Wenta opowiadał mi, że jedną z jego najcenniejszych pamiątek jest bluza od dresu z MŚ 2007. On został trenerem kadry w 2004 roku i dopiero na MŚ 2007 udało mu się wywalczyć, żebyście mieli stroje w odpowiednich barwach. Ty też pamiętasz czasy, gdy dostawaliście stroje na przykład bordowo-czarne.

- Straszne to były czasy, bo związek zupełnie nie miał pieniędzy. Sprzętu albo nie było, albo był beznadziejny. Dopiero Bogdan dopiął swego i to zmienił. Dziś kadrowicze mają wszystko, a my nie mieliśmy zapewnionych podstawowych spraw. Pamiętam, jak pojechałem na zgrupowanie kadry do Danii samochodem z Duńczykami, z którymi grałem we Flensburgu. Do bagażnika wrzuciłem wielką torbę, a oni tylko po parze butów i po kosmetyczce. Pytam: "a gdzie wy macie rzeczy?". Patrzą zdziwieni: "jak to gdzie? Na kadrze. To tobie nie przywożą?". Jak to powiedziałem ważnemu działaczowi, to usłyszałem, że przez granie w Niemczech mi się w głowie popier...

Trudno było ci zjeżdżać ze świetnie zorganizowanego klubu na takie amatorskie zgrupowania? We Flensburgu grałeś od 2002 roku, mogłeś się przyzwyczaić do normalności.

- To nie było trudne, bo ja się w tych złych warunkach wychowywałem. W Niemczech zobaczyłem inny świat i chciałem, żebyśmy to wprowadzili do Polski, ale to musiał zrobić dopiero Bogdan. Długo o to walczył, ale nie odpuścił i sprawił, że zaczęliśmy wyglądać jak reprezentacja i przestaliśmy się wstydzić. Wreszcie skończyły się naprawdę obciachowe sytuacje typu międzynarodowy turniej, na którym Dania, Szwecja i Islandia wyglądają normalnie, jak reprezentacje, a my wychodzimy jak zbieranina przypadkowych ludzi, bo jeden jest w klubowej bluzie, drugi w jakiejś reprezentacyjnej z tego roku, a trzeci z tamtego. Niestety, jak cię widzą, tak cię piszą. Organizacyjnie też trzeba popracować, żeby być szanowanym.

Pewnie nawet nie pytać, ile przed Wentą i w jego początkach zarabialiście za grę w kadrze?

- Dostawaliśmy zwrot kosztów dojazdu pociągiem klasy drugiej. A jak zwracali za paliwo, to trzeba było opisać trasę, którą się jechało, podać markę samochodu, pojemność silnika, określić, ile auto pali. Żenujące były te rozliczenia. Do tego wpadały diety. Jakieś naprawdę drobne pieniądze.

Pierwszą większą nagrodą była premia za wicemistrzostwo świata?

- Jakaś nagroda wtedy była, ale już nie pamiętam jaka. Na pewno nie miliony, ale kwota zauważalna. Chociaż wpłynęła na moje polskie konto, a wtedy jak coś wpływało na polskie konto, to żona sobie z takimi wpływami bardzo szybko radziła, ha, ha!

Jak duży finansowy przeskok zrobiłeś w 2002 roku, przenosząc się z Wisły Płock do Flensburga?

- W Polsce zacząłem dobrze zarabiać dopiero w ostatnim sezonie, jak się przeniosłem z Wybrzeża Gdańsk do Płocka. Wtedy podpisałem bardzo dobry kontrakt. Naprawdę dostawałem solidną kwotę. Ale z Niemiec przyszła nieporównywalnie większa oferta.

Trzy razy lepsza?

- Strzelaj dalej. Nie, nieważne. Dużo, dużo więcej.

A o twoim chyba najkrótszym kontrakcie w życiu porozmawiamy? Od 29 listopada do 8 grudnia 2014 roku byłeś zawodnikiem irańskiego Samel Al-Hojaj. Warto było?

- Pewnie, że było warto. Jasne, że nie zrobiłem tego dla ideałów. Pojechałem tam wyłącznie dla pieniędzy. A trwało to chwilę dłużej, ze dwa tygodnie, bo przed meczami azjatyckiej Ligi Mistrzów byłem jeszcze w Dubaju na krótkim zgrupowaniu drużyny. Zarobiłem dobrze, a do tego poznałem świetnych ludzi. Miałem zupełnie inne wyobrażenie o Irańczykach. Jak poprztykał się z nimi Michał Kubiak, to aż się zdziwiłem, bo ja mam o nich bardzo dobre zdanie. Aczkolwiek oni mnie traktowali jak swojego, a pewnie inaczej by było, gdyby stał po drugiej stronie barykady. Tak jak Misiek. On powiedział parę rzeczy w ferworze, w sportowej złości. Rozumiem, że mógł odpalić. Pewnie, że mógł się później z tego wycofać, ale Misiek taki jest, że u niego nie ma szarości, jest czarne albo białe. Jego sprawa, Kubiak jest mentalnie bardzo mocny i wszystko wytrzyma.

Tę Ligę Mistrzów z Irańczykami grałeś nie w Iranie, tylko w Katarze?

- Tak, w Dausze. Przedziwny turniej. Dla nikogo. Organizatorzy zwozili na halę Hindusów, którzy pracowali na pobliskich budowach. Sztucznie zapełniali trybuny.

Tak samo było na MŚ piłkarzy ręcznych w 2015 roku. I na lekkoatletycznych MŚ w 2019 roku.

- W Katarze wolą wyścigi wielbłądów i zawody sokołów. Przykro, że w takim kraju odbywa się coraz więcej imprez sportowych. I to największych, bo przecież w tym roku będzie tam piłkarski mundial.

Czyli nie żałujesz, że nie zostałeś Katarczykiem? Oczywiście się śmieje. A poważnie proszę, żeby powiedział, jaką ofertę odrzuciłeś.

- Na długo przed mistrzostwami świata zadzwonił do mnie człowiek i zapytał czy chcę zagrać dla Kataru w 2015 roku. Usłyszał, że absolutnie mnie to nie interesuje. Powiedziałem, że jestem Polakiem i mogłem grać tylko dla Polski. Na tym skończyłem rozmowę. Nie było tak, że odrzuciłem jakąś wielką kasę. Nawet nie dałem jej sobie zaproponować.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.