Legenda reprezentacji Polski piłki ręcznej kończy karierę! "Stałem się bogaty"

- Reprezentacyjnie mam mały niedosyt, bo mieliśmy wspaniałą erę, światowej klasy zawodników, a wycisnęliśmy trzy medale mistrzostw świata. Pytanie: tylko czy aż? - zastanawia się w rozmowie ze Sport.pl Krzysztof Lijewski, który właśnie zakończył sportową karierę.

Krzysztof Lijewski kilkanaście dni temu zakończył sportową karierę. Zdobył aż dziewięć mistrzostw Polski, dziesięć pucharów, ale przede wszystkim w 2016 roku wygrał z Łomżą Vive Kielce Ligę Mistrzów, a z kadrą wywalczył trzy medale mistrzostw świata. W przyszłym sezonie będzie asystentem Tałanta Dujszebajewa.

Zobacz wideo "Mało osób w nas wierzyło przed mistrzostwami. Nie tylko w telewizjach, ale ogólnie"

Paweł Matys: Wracasz myślami do bramki, która dała dogrywkę Vive, a potem wygraną w Lidze Mistrzów? Sporo kibiców na nazwisko Lijewski - myśli właśnie o tym golu.

Krzysztof Lijewski: Myślisz, że to był mój najprzyjemniejszy moment w karierze?

Gdybyś wtedy nie trafił, nie byłoby Ligi Mistrzów. Przyjemniejsze mogły być tylko medale mistrzostw świata.

- Nie można łączyć sukcesów reprezentacyjnych i klubowych, to zupełnie coś innego. W kadrze gra się dla orzełka, rodaków, dla siebie. To wielka duma. A w klubie jesteś na co dzień. Każdego dnia ciężko pracujesz i stawiasz sobie nowe cele.

Pewnie mało kto pamięta, że w sezonie 2014/2015 przegraliśmy w Lidze Mistrzów zaledwie jeden mecz, a mimo to zajęliśmy tylko trzecie miejsce, bo przegraliśmy w półfinale z Barceloną. Wyobraź sobie, jacy już wtedy byliśmy mocni. Dziś każdy taki wynik wziąłby w ciemno, a my czuliśmy niedosyt. Pamiętam do dziś, jak Tałant w szatni powiedział, że za rok jedziemy do Kolonii bić się o złoto. I, skubaniec, słowa dotrzymał!

Ale ten gol był na pewno najważniejszym w karierze klubowej.

- Jeżeli patrzy się na ciężar gatunkowy i stawkę meczu, to tak.

Pamiętasz, kto wtedy faulował cię w tej akcji?

- Chyba trzech mnie dopadło. Na pewno Mirsad Terzić, Laszlo Nagy i chyba też Timuzsin Schuch.

Ta decydująca akcja tak miała wyglądać?

- Miała być zupełnie inna! Uros Zorman miał zagrać akcję pod lewą stronę i Michała Jureckiego. Miał mu spłaszczyć obronę i Michał miał rzucać na bramkę lub ewentualnie podać na koło do Julena Aginagalde. Ja miałem tylko czekać szeroko na ewentualną kontynuację akcji. Musiałbyś zadzwonić do Urosa i spytać go, dlaczego już w pierwszym momencie akcji zmienił kierunek i poszedł od razu w prawo.

Czyli Zorman nie posłuchał Dujszebajewa.

- Zgadza się. Ale wtedy bohaterem byłby Jurecki lub Aginagalde, a nie ja! A na poważnie, to czekałem na rozwój wydarzeń. To nie tak, że miałem tylko stać, przyglądać się i jeść popcorn. Każdy ma wiedzieć, co ma w danej sytuacji robić. Tałant uczył nas przez lata, że jak jest zagrywka, pole poruszania się w niej, to nie znaczy, że nie może być potem innego rozwiązania, kolejnego tempa kilka sekund później. Fajnie, że zachowałem trzeźwość umysłu i byłem przygotowany, że Uros zagra w prawą stronę. 

Zresztą znasz dobrze Tałanta, to perfekcjonista. Wszystko planuje od A do Z i niczego nie zostawia przypadkowi. Poświęca dużo czasu szczegółom, bo wie, że drobiazg zawsze może zaważyć o wygranej.

Finał w Kolonii to najbardziej szalony mecz w klubowej polskiej piłki ręcznej?

- Takie mecze się nie zdarzają i jestem świadomy, że możemy bardzo długo już takiego nie zobaczyć, szczególnie o taką stawkę, jaką była gra w Final Four. To super, że zapisaliśmy się grubymi, złotymi nićmi i podnieśliśmy bardzo wysoko poprzeczkę, jeśli chodzi o dramaturgię i emocje do samego końca. Bo przecież wtedy były też rzuty karne. Ten mecz trwał milion godzin i litry potu, stresu zawodników i kibiców.

Potem w czterech z pięciu kolejnych sezonów nie byliście w Final Four LM. To efekt zmiany pokoleniowej?

- Zmiana pokoleniowa na pewno mogła się do tego przyczynić. Potem były igrzyska olimpijskie i zawodnicy przyjechali do klubów mniej, ale też bardziej zmęczeni. Jest jednak mnóstwo trenerów i zawodników, którzy chcieliby choć raz zagrać w Final Four lub go wygrać. Mikkel Hansen pewnie będzie miał w Danii stawiane pomniki, a Ligi Mistrzów nie udało mu się jeszcze zdobyć. Nie wiem, czy ludzie zdają sobie sprawę, że aby dojść do turnieju w Kolonii, trzeba przejść piekielnie trudną drogę. Nam to się kilka razy udało. Były czasy, że pechowo nie awansowaliśmy do Final Four, ale też zasłużenie, tak jak w tym roku.

Nigdy w życiu nie widziałem Tałanta Dujszebajewa tak zdenerwowanego, jak po odpadnięciu z Nantes.

- Był smutny, rozczarowany i przygnębiony. Zresztą to siedziało we wszystkich nas. Po meczu z Nantes była przerwa na reprezentacje i przez dwa tygodnie nie mieliśmy żadnych meczów. Przychodziliśmy na treningi, ale w oczach widać było smutek, zwłaszcza u Tałanta. Mówił nam, że w tamtym okresie bardzo mało spał, bo cały czas myślał o Nantes, miał tysiące pytań do siebie, czy coś mógł zrobić inaczej.

Potem pojechał do Moskwy i tam odreagował. Musiał zmienić otoczenie, by znów naładować akumulatory. 

Myślisz, że uda mu się jeszcze osiągnąć jeden z najważniejszych jego celów - wygrać dwa razy z rzędu z Vive Ligę Mistrzów?

- Tałant zawsze stawia sobie takie cele, o których niewielu trenerów na świecie mogłoby pomyśleć. Z tego jest doskonale znany. Nie boi się wyzwań. Pamięta, że kiedyś Barcelona wygrywała kilka razy z rzędu Ligę Mistrzów. Chciałby być kolejnym trenerem, któremu to się udało. Nie mówię, że Tałant chce się zapisać w historii piłki ręcznej, bo jemu nie o to chodzi, ale chce udowodnić sobie i wpoić zawodnikom, że Vive jest w stanie to osiągnąć.

Jak patrzysz na to co się dzieje w czołowych klubach świata, transfery, powstanie nowej potęgi z Danii, myślisz że jest to realne? Przecież dwa razy z rzędu Champions League nie udało się wygrać nikomu, odkąd rozgrywany jest turniej Final Four, a ostatni raz Ciudad Real zrobił to w latach 2008-2009.

- Piłka ręczna się zmieniła, wyrównała. Przegrać możesz z każdym, jeśli nie podejdziesz do zadania sumiennie. Wydaje mi się, że poziom europejskiej klubowej piłki ręcznej poszedł tak do góry, że jest bardzo trudno. Przecież o Final Four chce walczyć osiem czy dziesięć drużyn, a miejsc jest cztery.

Super zawodnicy, trener, kibice i zaplecze finansowe, logistyczne to połowa drogi. Druga połowa to zdrowie kluczowych graczy. Jeśli nie ma się tego zdrowia, to sukcesu się nie osiąga. Masz przykład Lakers, którym kibicuję, a którzy odpadli przedwcześnie z play-off NBA.

Od 2015 r. aż do tego roku Ligi Mistrzów nie wygrał faworyt. Dlaczego?

- W Kolonii nie jesteś gospodarzem, jedziesz na neutralne boisko. Kibiców, którzy za tobą stoją, jest tylko 1/4. Ściany nie pomogą. Tam musisz być o danej godzinie po prostu lepiej dysponowany. Mecze na styku zazwyczaj wygrywają bramkarze. Jeśli masz super zawodników w polu, a w bramce będzie gość, który przez cały mecz odbije jedną piłkę, to wiesz, że nie masz czego szukać w meczach o życie. W Final Four naprawdę warto obserwować procenty bramkarzy.

W Vive w kluczowych meczach sezonu zawiódł Andreas Wolff.

- Najlepiej zrzucać całą winę na Andiego czy Mattiego, bo nie odbijali piłek. To są jednak tylko ludzie. Były mecze, że wygrywali mecze sami, ale też takie, w których musieliśmy im pomagać. Przecież bramkarzy od ludzi normalnych, jak mówi Sławek Szmal, dzieli czasem tylko sześć metrów. Nie zrzucam całej odpowiedzialności na ich barki, bo obrona mogła też wiele razy lepiej się zachować. To jest przegrana Vive, a nie Andiego.

Nie żałujesz, że nie zostaniesz w Kielcach na jeszcze jeden sezon i nie będziesz miał dwucyfrowej liczby mistrzostw Polski w roli zawodnika?

- Kiedyś jak robiłem licencjat w Wyższej Szkole Trenerów Sportu, to pan profesor Henryk Norkowski na wykładzie powiedział, że trzeba nauczyć się słuchać organizmu. Zapamiętałem dobrze te słowa. Często pół żartem, pół serio rozmawiałem ze Sławkiem Szmalem i jak już zdychaliśmy ze zmęczenia, to wracaliśmy do rozmów profesora. Mówiłem wtedy: "Kasa, posłuchaj swojego organizmu. Jesteś zmęczony, odpocznij". I ja właśnie to teraz zrobię. Ten sezon bardzo dał mi w kość, mikrourazy, które w poprzednich latach szybko się leczyły, teraz przeciągały się w nieskończoność. Serce cały czas chce, nie jest łatwo piłkę ręczną zostawić, ale głowa mówi: zadbaj o organizm. A jeśli miałbym trenować i grać na pół gwizdka, to nie w moim stylu. A wiem, że nie mógłbym już dać z siebie 100 proc. i trudno by mi było potem spojrzeć kolegom w oczy.

Fajnie zakończyłeś karierę. Piękną bramką, mistrzostwem Polski.

- Super, że wygraliśmy z odwiecznym rywalem przy wspaniałych kibicach i że udało mi się zapisać w protokole. Bo nikt nie chce kończyć karierę przegrywając ostatni mecz. Radość po golu, upust emocji były duże, bo wiedziałem też, że mogę już więcej nie mieć okazji zdobyć bramki...

Odchodzisz spełniony?

- Szklanka jest do połowy pełna. Jeśli chodzi o karierę klubową, to osiągnąłem bardzo dużo. Pucharów mam kilkadziesiąt, licząc jeszcze te z Niemiec. Reprezentacyjnie mam mały niedosyt, bo mieliśmy wspaniałą erę, światowej klasy zawodników, a wycisnęliśmy trzy medale mistrzostw świata i dwa razy byliśmy na igrzyskach. Pytanie: tylko czy aż? Nie tylko mi, ale całej polskiej piłce ręcznej brakuje medalu z igrzysk.

 Mecz z Danią w Rio będzie ci się jeszcze śnił [Polacy przegrali półfinałowy mecz z Danią 28:29]?

- Już to przetrawiłem, ale to był proces. Nie było wtedy nam lekko, bo zostawiliśmy mnóstwo sił, turniej był bardzo ciężki fizycznie. Tałant zrobił z nami niesamowitą pracę. Medal był na wyciągnięcie ręki, zabrakło naprawdę niewiele.

Kontuzja w turnieju w Katarze to najmniej miły moment w karierze?

- Tak, bo dziwnie w ogóle do tego urazu doszło. Pamiętam, że w meczu z Danią, wracając do obrony, na kogoś nadepnąłem i poczułem strzelenie, jakbym nadepnął na patyk. Nie mogłem postawić stopy na parkiecie. Nie mogłem tego potem wyleczyć trzy miesiące. Okazało się, że jest to bardzo groźna kontuzja, często mają ją sprinterzy w lekkoatletyce. Nawet kończą przez to kariery. Nawet chyba Agnieszka Radwańska przez taki uraz skończyła granie w tenisa.

Wróćmy do rzeczy przyjemniejszych. W 2012 r., gdy przychodziłeś do Kielc, miałeś inne propozycje?

- Jak zacząłem sezon w Rhein-Neckar Lowen, to menedżer powiedział, że są problemy finansowe i będą musieli okroić skład. Od razu jednak dodał, że chcą mnie w Kielcach. Odpowiedziałem, żeby rozmawiał, a potem szybko doszliśmy do porozumienia.

A przez te dziesięć lat miałeś fajne oferty?

- Zawsze mówiłem menedżerowi, że pierwszeństwo mają Kielce, bo to mój aktualny pracodawca. Jeśli nawet były oferty, to najpierw były rozmowy z Bertusem Servaasem.

Zanim poszedłem do Rhein-Neckar, to miałem propozycję z THW Kiel. Długo rozmawiałem z Alfredem Gislasonem [były trener THW Kiel - red.], który bardzo mnie chciał. Miałem zastąpić Christiana Zeitza, ale zdecydowałem się na "Lwy". W tym klubie widziałem swoją przyszłość.

A nie masz niedosytu, że przez tyle lat grałeś tylko w Kielcach i nie spróbowałeś swoich sił w innym niemieckim klubie, lidze francuskiej, węgierskiej czy np. w Barcelonie?

- Absolutnie. Cieszę się, że w ogóle wyjechałem na Zachód i grałem siedem lat w najlepszej lidze świata. W dodatku dobrze sobie radziłem, osiągałem sukcesy i miałem przyjemność występować ze świetnymi graczami. Mnóstwo się nauczyłem. Gdybyś mi to dawno temu powiedział, że tak się potoczy moja kariera, to absolutnie bym ci nie uwierzył.

Rhein-Neckar dopiero po twoim odejściu zdobył mistrzostwo Niemiec.

- Od razu spytałem Karola Bieleckiego, dlaczego Andy Schmid nie grał tak dobrze, kiedy my byliśmy w tym klubie? Był super zawodnikiem, ale pokazywał 10-15 proc. tego, co grał po moim i Karola odejściu. Jak grałem przeciwko niemu w Lidze Mistrzów, to zawsze miałem do Andiego pretensje! Pytałem: czemu tak nie grałeś wcześniej?

Miałeś w karierze moment, że czułeś się wśród pięciu najlepszych prawych rozgrywających świata?

- Nie.

Dlaczego? Przecież tak było.

- To twoja ocena. Są plebiscyty, wyróżnienia, ale dla mnie najważniejsze było to, co sądzą o mnie koledzy z drużyny i trener. Nagrody plebiscytowe to tylko coś ekstra.

Tomasz Rosiński powiedział, że Krzysiek Lijewski to kompletny rozgrywający, którego zawsze chciałbym mieć w drużynie.

- Tomek to super chłopak i przekaż mu, że chciałbym mieć taki zwód i rzut jak on. Bardzo się cieszę, że taki zawodnik mówi tak miłe rzeczy. Zawsze starałem się robić na boisku to, co umiałem robić najlepiej. Nigdy nie byłem taranem, który brał na siebie pięciu obrońców na plecy i zdobywał bramki. Zawsze grałem głową, kombinowałem, starałem się domyślać tego, co robią rywale i nieźle mi to szło. To były moje mocne strony.

Na palcach jednej ręki można policzyć rozgrywających na całym świecie, którzy tak świetnie przechwytują piłki. Z tym trzeba się urodzić?

- Jest sporo składowych. To kwestia doświadczenia, nauki, analizowania wideo, antycypowania ruchu rywala. Kilka rzeczy możesz się nauczyć, ale też kilka musisz mieć w sobie.

Jak grałem w przeszłości w ukochaną koszykówkę, to wybijałem piłki rywalom, bo miałem długie dłonie i ręce. Potem przeniosło się to na piłkę ręczną. Rywale wiedzieli, że obok mnie nie można nonszalancko kozłować. Były sezony, w których przechwytów miałem mniej. Doszła jednak praca czytania podań do skrzydła czy koła. Jak przyszedł Tałant, to pokazał nam hiszpańską szkołę obrony, że nie tylko fizycznością i siłą, ale czytaniem gry i dobrą pracą na nogach można wiele zrobić. Trener powtarzał też, że z przechwytem, jest tak, jakbyś szedł z rywalem na ryby. Musisz zarzucić siatkę, przynętę, czekać i chwycić rybę. To się na parkiet przekłada w 100 proc. 

Miłosz Wałach powiedział mi, że w tym sezonie wszyscy zawodnicy bardzo cię pokochali, bo byłeś dla nich jak drugi ojciec.

- W tym sezonie rozmawiałem z chłopakami więcej niż wcześniej. Miałem też inną rolę i więcej czasu na rozmowy. Służyłem im dobrą radą i wydaje mi się, że z moim doświadczeniem, stażem boiskowym, miałem prawo mówić im, co widzę z boku. Każdemu z nich chciałem ułatwić życie na parkiecie.

Jakie masz plany na przyszłość?

- Mam jeszcze trzyletni kontrakt w roli asystenta Vive. Robię kurs i będę przygotowywał się do roli trenera. Niedługo jadę do Szczyrku i Warszawy na kolejne zjazdy. W lutym 2022 r. będę miał obronę pracy. Bardzo się cieszę, że zostaję w tym, co kocham i umiem robić najlepiej. Nie jest łatwo po dwudziestu latach grania rzucić to, obrócić się o 180 stopni i bawić się w hodowlę jedwabników lub być trenerem squasha. Wiele się nauczyłem od trenerów i zawodników. Mam wiedzę merytoryczną i pod okiem Tałanta jeszcze bardo dużo się nauczę, by kiedyś przejąć jakąś drużynę.

Chciałbyś np. zostać trenerem kadry Polski lub Łomży Vive?

- Nie myślałem jeszcze o tym. Nie chcę myśleć o tym, co będzie za cztery czy pięć lat. Wolę cele krótkoterminowe. Na pewno jednak praca z reprezentacją czy klubem, który bije się o Ligę Mistrzów, byłaby spełnieniem marzeń.

Oprócz sukcesów, co zapamiętasz do końca życia?

- Zabiłeś mnie. Trudno powiedzieć. W Kielcach harowałem dziewięć lat w tej hali. Mam wiele wspaniałych wspomnień. Najlepsze było to, że mogłem być częścią grupy, czułem się potrzebny, odpowiedzialny i to w tak wielkiej drużynie. Bywały piękne chwile, czy trudne - np. porażki z Montpellier, Veszprem czy PSG.

Dzięki piłce ręcznej stałem się bogatym człowiekiem, ale nie chodzi o pieniądze, ale o możliwość poznania wspaniałych ludzi, super trenerów. Mogłem też zwiedzać świat, grać z zawodnikami ze światowej czołówki, zobaczyć piękne miasta, grać w najfajniejszych halach, nauczyć się innych kultur i języków. A tego na pieniądze nie jesteś w stanie przeliczyć.

Cieszysz się, że Remili zastąpi cię w Vive?

- Prawe rozegranie to ważna pozycja. Szczerze mówiąc kilka razy grałem przeciwko niemu i wolałbym grać z nim w drużynie niż być jego rywalem.

Będzie jeszcze coś z reprezentacji Polski?

- Kadra robi z roku na rok coraz większe postępy. Stara gwardia kończąc przygodę z reprezentacją, rzuciła młodych chłopaków na bardzo głęboką wodę, bo przyzwyczailiśmy kibiców do sukcesu, a one się skończyły. Nic jednak w życiu nie trwa wiecznie i prędzej czy później musiało dojść do zmiany pokoleniowej. Obecna drużyna prowadzona przez Patryka Rombla ma potencjał, pokazała na ostatnich mistrzostwach w Egipcie, że potrafi walczyć ze światową czołówką. Ich dobry wynik sprawił też, że podnieśli sobie poprzeczkę, bo za dwa lata jest turniej w Polsce i Szwecji, który może dać przepustkę na igrzyska. To będzie sprawdzian tego zespołu. Możemy optymistycznie patrzeć w przyszłość. 

Niestety nie chce się jednak znów trafić takie złote pokolenie jak z tobą, Jureckimi, Jurkiewiczem, Bieleckim, Szmalem...

- Kiedyś piłkarze nożni reprezentacji Polski w latach 70. i 80. też wygrywali i do dziś tych sukcesów nie powtórzyli. Chicago Bulls w latach 90. nie mieli przeciwnika na swojej drodze, a do dziś ich nie ma. Nikt nie ma monopolu do wygrywania.

Trzeba pamiętać, że w karierze masz pewien etap, okienko, które można wykorzystać i przy odrobinie szczęścia i zdrowia odnieść sukces. A możesz też tego okienka nigdy nie zobaczyć.

Zmieniła się jednak też mentalność sportowców. Mają duże wymagania, zagrają jeden mecz w kadrze i chodzą z głową w chmurach. Po przegranym meczu potrafią chodzić uśmiechnięty, a najważniejsze to wrzucić zdjęcie na instagrama.

- Jest inna młodzież, inne pokolenie. Jak patrzyłem na młodych chłopaków z Łomży Vive w tym sezonie to są pracowici, świadomi tego, co chcą robić. Młodzież jest jednak roszczeniowa, bo dziś wszystko mają na tacy. Rodzice wydzierają dziecku katar z nosa i mówią mu, by nie biegał, bo się zmęczy i go przewieje. 

Jak byłem młodym szczylem, to po treningu jechałem przez całe miasto na rowerze, by grać w koszykówkę do 22. Rodzice mnie z latarkami szukali, bym wrócił do domu. Mama nie mogła domyć mi łokci, bo miałem tak brudne. Teraz jak się pytam chłopaków, czy na osiedlu grali dodatkowo w piłkę nożną, to odpowiadają, że nie. Robią tylko to, co muszą. Nie mówię jednak, że to ich wina, bo po prostu żyją w takim środowisku. Mają tyle innych bodźców, że trudno się oprzeć.

Choć sam nie wiem, jak ja bym się zachował, jakbym teraz był młody. Wtedy było mi łatwiej, bo zamiast komputerów, telefonów i gier, była tylko piłka. Na komunię dostałem dwanaście piłek do futbolu i sześć rozwaliłem już pierwszego dnia. A teraz dzieci dostają komputer, komórkę. Z bratem Marcinem mieliśmy też duże szczęście, że rodzice byli sportowcami. Cały czas chcieli wpoić mi te wartości, że sport może Cię nauczyć życia. Mieli jak zwykle rację. 

Karierę i sukcesy okupiłeś zdrowiem. Najbardziej dolegliwa była ciągnąca się kontuzja barku?

- Jeszcze grając w Niemczech, leczyłem go siedem miesięcy, miałem dwie operację. Dużo czasu poświęciłem na rehabilitację, a sporo ludzi mówiło, że po takiej kontuzji trudno wrócić do sportu. Siła rzutu już nie jest taka sama i rzeczywiście tak u mnie też było. Jestem z siebie dumny, że po tych wszystkich zabiegach byłem wstanie wrócić.

Jak reagowałeś na opinię kibiców, którzy mówili, że zbyt często jesteś kontuzjowany?

- Jako zawodowiec szanuję i rozumiem to, że kibic ma prawo do komentarza. Zapewniam jednak, że zawsze dawałem z siebie maksimum, więc może też i dlatego granice wytrzymałości mojego organizmu przesuwałem i czasami kończyło się to urazami.

My, sportowcy nie trenujemy po to, by doznać kontuzji i nie grać. Jakbym nic nie robił, to bym nie miał oczywiście żadnych urazów. Nie da się przed nimi uciec. Jestem bardziej chudy niż zbudowany, a mimo to przez dziewiętnaście lat wytrzymałem jako zawodowy sportowiec. Pamiętam, jak wyjeżdżałem z Ostrowa do Wrocławia, to miałem 198 cm i ważyłem 72 kg. A teraz ważę 99 kg. Ale chyba po mnie tego nie widać?

Więcej o:
Copyright © Agora SA