Polacy chcieli tylko uniknąć kompromitacji, a Szwedzi zgłupieli. "To się po prostu nie zdarza"

Przyciągali szansą sukcesu. Styczeń przez lata należał do nich. Kibice siadali do ich meczów jak do "Lśnienia" Stephena Kinga. Wiedzieli, że mogą tego nie wytrzymać, ale nie potrafili zrezygnować z oglądania. Nawet jeśli sprawa wyglądała na przegraną, nigdy do końca taką nie była. Piłkarze ręczni - mistrzowie horrorów.

Tydzień z... to nowy cykl na Sport.pl, w którym codziennie przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 26 kwietnia do 3 maja zajmujemy się największymi powrotami i zwycięstwami, które jeszcze w czasie trwania zawodów wydawały się bardzo odległe lub wręcz niemożliwe.

MŚ w Chorwacji w 2009 zaczęły się dla Polaków jak deszczowe wakacje na Mazurach. Nic się nie kleiło. Brzydka hala w Varażdinie, porażki z Niemcami i Macedonią, która przybiła nas rzutami gwiazdy Barcelony, Kiryła Łazarova. Co prawda udało się awansować do kolejnej fazy turnieju, ale z zerowym dorobkiem punktowym. Część dziennikarzy z Polski zrezygnowała z przyjazdu.

Autokar z drużyną oglądającą “Alternatywy 4” wił się przez Góry Dynarskie w stronę Zadaru, a wychowany w Niemczech Tomasz Tłuczyński dopytywał, dlaczego w sklepach w Polsce niczego nie było. Ponury krajobraz za oknami, resztki śniegu i męcząca mżawka nie nastrajały optymizmem. W pewnym momencie autokar wjechał do bardzo długiego tunelu, a kiedy z niego wyjechał, kadrę przywitał inny świat. Piękne słońce, znacznie wyższa temperatura i ani grama śniegu sprawiły, że nawet Bogdan Wenta nieco się rozchmurzył i stwierdził głośno, że to dobry omen. 

Zobacz wideo Krychowiak vs tradycyjna polska kuchnia:

"Zaległa cisza. Granica między euforią a porażką była bardzo cienka"

- To był najbardziej niesamowity powrót w całej mojej karierze - przyznał bramkarz Sławomir Szmal. Nie miał na myśli drogi z Varażdinu do Zadaru, tylko tego co się wydarzyło później. Wygrane z Serbią i Danią sprawiły, że Polacy wciąż mieli szansę na awans do półfinału. O wszystkim decydował ostatni mecz, z Norwegią. Wygrany wchodził do czołowej czwórki, remis promował Niemców, więc podział punktów nie urządzał żadnej z walczących drużyn. Ktoś ten mecz musiał wygrać. Resztę historii znają wszyscy w Polsce.

Jedna Wenta do końca, Artur Siódmiak wyrywający piłkę Kristianowi Kjellingowi i potwornie długi lot do pustej bramki Norwegów. Wpadło, wygrana, cud, półfinał. - Następnego dnia na treningu Bogdan powiedział mi żebym rzucił tak samo. Rzuciłem, nie wpadło. Jeszcze raz. Znowu pudło. Zaległa cisza. Wszyscy zdali sobie wtedy sprawę, jak cienka była granica między euforią a porażką - opowiadał Artur Siódmiak w podcaście “Sportlista”. 

Ktoś musiał zostać bohaterem. Norwegowie cieszyli się, że Niemcy odpadli

- Czy gdybyś wiedział, że do końcu zostało jeszcze kilka sekund, to też byś rzucał? - zapytałem Siódmiaka. - Na pewno szukałbym innego rozwiązania. Chłopacy biegli do kontry. Ale po ostatnim czasie wziętym przez Bogdana została mi w głowie jedna myśl “bramka jest pusta”. Nie miałem pojęcia, ile zostało czasu. Zadziałał automatyzm. Inaczej ręka pewnie by zadrżała - wyjaśniał człowiek, który z powodu kontuzji miał na ten turniej nie jechać. Pojechał tylko dlatego, że doktor Maciej Nowak miał przeczucie, że “Siudym” dojdzie do siebie, bo przecież zawsze dochodził.

Po meczu Siódmiak wszedł do szatni i stwierdził, śmiejąc się do rozpuku. - Ktoś musiał został bohaterem. Jakoś będę nosił to brzemię - stwierdził. I dźwiga je z dumą od 11 lat, w każdą rocznicę odgrzewając “norweskiego schabowego”, jak to nazywa. Po meczu podszedł do niego jeden z zaprzyjaźnionych Norwegów i podsumował ten mecz: - Przegraliśmy, trudno, najważniejsze, że odpadli Niemcy

Polacy zdobyli na tych mistrzostwach brąz, przegrywając w półfinale z Chorwacją, a wygrywając ostatni mecz z Danią. Po tym meczu poszli w miasto tak mocno, że znaleźli się w gazetach, co niektórym przysporzyło później problemów. 

Złośliwe uśmieszki i cięcie na pół 

- Pier..lę, nie oglądam - wściekał się Marcin Lijewski po pierwszej połowie meczu Polska - Szwecja na ME w Serbii w 2012. “Lijek” nie mógł pojechać na ten turniej, więc męczył się przed telewizorem. Rzeczywiście Polacy dostawali takie baty, że żal było patrzeć. Do przerwy przegrywali 9-20, a schodzący z boiska Szwedzi rzucali dziwne uśmieszki, jak je później nazwał trener Bogdan Wenta.

- Cięli nas na pół - opowiadał Mariusz Jurkiewicz. Co się działo wtedy w szatni? - Nikt nie krzyczał, po prostu rozmawialiśmy ze sobą jak dojrzały zespół. Jedyne, o co nam chodziło, to żeby nie skończyć kompromitującą porażką. I z takim nastawieniem wyszliśmy na drugą połowę - wspomina Jurkiewicz. 

Nie widział już nawet zegara

- Ty, oni walczą - żona wpadła do pokoju, w którym zamknął się Marcin Lijewski. I walczyli. Po przerwie Polacy zdobyli sześć bramek, a Szwedzi tylko jedną. Pilnowany indywidualnie Kim Andersson gubił piłki, Szwedzi zaczęli się sypać, a to tylko nakręcało Polaków. 50 sekund przed końcem rozgrywający świetny mecz Adam Wiśniewski, trafił na remis. Szwedzi zgłupieli. W akcji, którą mogli zapewnić sobie wygraną, nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności. Sędziowie odgwizdali im grę pasywną. Mariusz Jurkiewicz złapał piłkę, koledzy pobiegli do kontry, zegar pokazywał pięć sekund, ale “Kaczka” nie zdobył się na ostatnie podanie.

- On nie tylko nie tylko widział tych pięciu sekund, on nie widział nawet zegara - tłumaczył wykończonego kolegę Bartłomiej Jaszka. - Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Przestałem rozumieć ten świat po meczu z Danią. Nie wiem, jak to wszystko wytłumaczyć - miotał się po spotkaniu Bogdan Wenta. Kilka dni wcześniej, w meczu z Danią, Polacy przegrywali do przerwy czterema bramkami, by ostatecznie wygrać jedną. - Odrobić na mistrzostwach 11 bramek, to się po prostu nie zdarza - wspominał podekscytowany Siódmiak. 

Potrzebny impuls

- Co musi się zdarzyć, żeby udał się taki powrót? - pytam Mariusza Jurkiewicza. - Na pewno nakłada się kilka czynników. Rozluźnienie przeciwnika, mobilizacja tych, którzy przegrywają i jakiś impuls. Czasami to było kilka setek obronionych przez Szmala, czasami jakieś wykluczenia albo kilka udanych akcji z naszej strony - tłumaczy Jurkiewicz. - Uciekający czas determinuje ryzyko. Im mniej czasu, tym większe ryzyko trzeba podejmować. Tak jak z tym moim rzutem - dodaje Siódmiak.

- Przy takiej pogoni dochodzi zawsze do kluczowego momentu, decydującej akcji. Albo uda się złamać rywala, albo ten odskoczy. W finale MŚ z Niemcami w 2007 roku było podobnie. Odrobiliśmy chyba pięć goli straty i gdyby Mariusz Jurasik trafił dwa razy z czystych pozycji, pewnie byśmy wygrali. Ale “Józek” spudłował, Niemcy odskoczyli i było po meczu - analizuje Marcin Lijewski. 

Szyba show

- To najpiękniejszy dzień mojego życia. Dziękuję mamie, tacie i bratu, kocham was - mówił wzruszony Michał Szyba po ostatni spotkaniu na mistrzostwach świata w Katarze. Tam nie było niewiarygodnych pogoni, był za to przegląd horrorów: z Chorwacją, Katarem (z sędziami w roli głównej) i na koniec z Hiszpanią. Chociaż w meczu o brąz, z Hiszpanią, to jednak był powrót-marzenie.

Półtorej minuty przed końcem rywale wygrywali 24-22. Najpierw trafił Michał Szyba, później Sławomira Szmala wyręczyła w bramce poprzeczka, a w ostatniej akcji meczu, w ostatniej sekundzie, Szyba dał nam dogrywkę. Polacy wygrali 29-28 i zdobyli brąz, czwarty i jak na razie ostatni medal w historii na mistrzostwach świata. - Nie zdejmę tego medalu z szyi przez miesiąc - powiedział po meczu zdobywca decydującej bramki, Kamil Syprzak. - Z nami nigdy nie było nudno - śmieje się Marcin Lijewski. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.