I ty możesz zostać "popieprzonym maratończykiem" [TEKST DLA NIEBIEGACZY]

Stałem na mecie Maratonu Warszawskiego i patrzyłem na euforię, radość, łzy, kolejnych biegaczy przekraczających linię mety. Pomyślałem: to coś, czego każdy powinien doświadczyć. Także ja - wówczas 38-latek z solidną nadwagą, nadciśnieniem i zbyt wysokim cholesterolem.

Była niedziela, 25 września 2011 r., koło dziewiątej, czyli godzina, o której każdy normalny człowiek jeszcze śpi. Tylko ja z żoną tłukłem się autem do Warszawy, bo jej siostrze zachciało się biec w jakimś popieprzonym maratonie, a my mieliśmy jej kibicować.

Nienormalna niedziela

Im dalej od Łodzi, tym bardziej szlag mnie trafiał: normalnie za jakieś dwie godziny zwlókłbym się z łóżka i usiadł z kawą na tarasie, później otworzył piwo, o 16 rozpalił grilla. W międzyczasie coś tam poczytał (w tygodniu brak czasu), albo pogapił się w telewizor. Czyli normalna niedziela. A przez ten wyjazd - cały dzień spieprzony.

Dojechaliśmy do stolicy, a tu - dodatkowe atrakcje: ci popieprzeni biegacze zablokowali całe miasto. Trzeba zostawić samochód, tłuc się autobusem, a na koniec jeszcze drałować pieszo jakieś dwa kilometry do miejsca, gdzie ustawili sobie jakąś tam metę.

Gdy dotarliśmy na miejsce, po najlepszych biegaczach oczywiście nie było już śladu - bieg kończyli właśnie amatorzy z jakimiś żałosnymi czasami w okolicach czterech godzin. Mimo to - nie wiadomo czemu - wzdłuż barierek na finiszu tłoczyły się tysiące kibiców! Gwiżdżących, trąbiących, drących się wniebogłosy. O co chodzi?!

Z trudem przecisnąłem się przez tłum do barierek, by zobaczyć biegnących.

Obrazki z mety

Odtwarzam kolejne obrazki.

Pierwszy: z kilkunastoosobowej grupki, dobiegającej do 50. metra przed metą, odrywa się dwóch chłopaków. Finiszują, ile sił, jakby walczyli o olimpijskie złoto, a nie miejsce w którejś tam setce. Publiczność wyje!

Drugi: Do mety dobiega para. Kilka metrów przed linią łapią się za ręce, wyciągają je w górę w geście zwycięstwa, wpadają razem na metę. Oklaski, krzyki!

Kolejny: na metę wpadają - jedno za drugim: chłopak o muskulaturze atlety, drobna dziewczyna, której dałbym z wyglądu najwyżej 15 lat, i pan, który musi mieć jakieś 60-70 (długa broda przy krótkich gaciach wygląda co najmniej dziwnie). Brawa!

I ostatni, którego nie zapomnę: jakieś 50-60 metrów przed metą młody chłopak, skrajnie wycieńczony, chwieje się i pada na ziemię. Publika milknie, po chwili zaczyna się drzeć, by go zdopingować. Ale chłopak już nic nie słyszy: próbuje wstać, pada, dźwiga się na kolana, siada, patrzy nieprzytomnym wzrokiem na kibiców. Dwóch finiszujących biegaczy zatrzymuje się obok siedzącego. Coś do niego mówią, po chwili dźwigają, zarzucają jego ręce na swoje ramiona i zaczynają ciągnąć do mety. Wpadają na nią, kilka metrów dalej nieprzytomnego przejmują sanitariusze.

I tak stałem przy mecie - z rozdziawioną ze zdziwienia gębą - przez kilkadziesiąt minut. Patrzyłem na euforię, radość, łzy, kolejnych biegaczy kończących maraton. Pomyślałem: to coś, czego każdy powinien doświadczyć. Także ja - z solidną nadwagą (110 kg przy 185 cm wzrostu), nadciśnieniem i zbyt wysokim cholesterolem, niepotrafiący przebiec nawet dwóch kilometrów. 38-latek, którego aktywność fizyczna sprowadzała się do napierdzielania palcami po klawiaturze 8-16 godzin (często 7 dni w tyg.). A później - do podniesienia kilku kufelków piwa. Plus dieta: boczek, golonka, smalec...

"Proszę biegać, ale lepiej się nie ścigać"

Siedem miesięcy później, z "żałosnym czasem" 4:13, ukończyłem maraton w Łodzi. Nigdy nie zapomnę swego szaleńczego finiszu i przerażonej twarzy wolontariuszki, która widząc mnie słaniającego się na nogach zaczęła w panice szukać lekarza.

Do lekarza zresztą sam poszedłem, choć dopiero po maratonie (dziś wiem, że start bez konsultacji z kardiologiem to była totalna głupota - nie róbcie tego). Przesympatyczny profesor - biegacz, choć woli dystanse do dychy - przebadał mnie, skorygował leki i powiedział: "proszę biegać, nawet maratony, ale lepiej się nie ścigać ". Więc biegam i staram się nie ścigać. Choć - wiadomo - nie zawsze to wychodzi ;-)

Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta Maraton Warszawski

Po trzech latach biegania nadciśnienie mniej mi dokucza, choć leki będę łykał pewnie do końca życia. Cholesterol - na granicy normy. To bardziej zasługa biegania właśnie, niż diety, z przestrzeganiem której mam - jak zawsze - kłopot. Bo choć w zbiciu "złego" cholesterolu mogą pomóc odpowiednie odżywianie się i tabletki, to nie ma innego sposobu na podwyższenie poziomu tego "dobrego", niż wysiłek fizyczny. A na wadze - 20 kg mniej.

W drugim maratonie było "żałosne" 3:59, właśnie trenuję do trzeciego. Dziś badanie krwi (m.in. poziom cholesterolu), za tydzień - wizyta u kardiologa. We wrześniu w Warszawie ma być 3:44.

Marcin Stelmasiak, autor bloga: No to po czterdziestce

Materiały partnerów

zobacz wybrane produkty

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.