Minął październik, to był dla nas czas wielkich zmian. Spakowaliśmy manatki i przeprowadziliśmy się do Warszawy - Dorota na nowe studia, Michał do nowej pracy. Trzeba było się oswoić i odczarować jakoś "mit stolicy nieprzystępnej". Na początku przeżyliśmy coś w rodzaju szoku - tutaj wszędzie daleko, wszędzie długo, korki, chroniczny brak czasu i wieczne zmęczenie. Właściwie chyba stąd wziął się pomysł na bieganie, zawsze byliśmy w jakiś sposób aktywni, a w nowym miejscu trzeba był od czegoś zacząć - stare adidasy na nogę, dresik na tyłek i w drogę.
Dorota: Gdzieś po drodze w głowie Michała pojawiła się myśl o maratonie, którą ja skutecznie starałam się odgonić - jak mogłam myśleć o przebiegnięciu 42 km w momencie, kiedy dycha była dla mnie wyczynem? Z czasem jednak słowo "maraton" zaczęło coraz częściej przewijać się w naszych rozmowach, no i postanowiliśmy: we wrześniu startujemy w Maratonie Warszawskim. Nie żebym był zachwycona (zawody tego typu nigdy mnie szczególnie nie kręciły), ale tak na mnie patrzył, że jak tu odmówić?! Początkowo szło nam trochę nieskładnie - plany treningowe zmienialiśmy średnio raz w tygodniu, w zależności od tego, co ciekawego Michał wygrzebał w Internecie. Dodatkowo krótkie dni i mój nienormowany czas pracy wcale nie sprzyjały regularności treningów. Miał to swoje odzwierciedlenie w postępach. A raczej w ich braku.
Michał : Po kilku tygodniach truchtania, biegania bez określonego celu, bez szczegółowego planu, zacząłem szukać informacji w ile miesięcy można przygotować się do maratonu, co to jest maraton, z czym się wiąże i co trzeba poświęcić, żeby się do niego przygotować. Eksplorowałem internet w poszukiwaniu treningu odpowiedniego dla mnie, ale też dla Doroty, którą trzeba było na początku zaciągać wołami żeby przebiegła się chociaż pół godziny. Później rozbiegaliśmy się na dobre.
Dorota: W kwietniu pojawiła się opcja, że weźmiemy udział w "Biegu dookoła zoo", nasza pierwsza dyszka. Właściwie nigdy do tej pory, na żadnym treningu nie przebiegliśmy pełnej dychy. To było trochę wariactwo, ale się opłaciło - sprawdziliśmy się, poczuliśmy ducha rywalizacji i popłynęliśmy. To niesamowite uczucie, kiedy ludzie dopingują Cię na trasie, kiedy krzyczą, że dasz radę, że już niedługo, biją brawo, bębny wybijają rytm gdzieś za uchem i w końcu pierwszy raz w życiu przekraczasz linię mety - tak niewiele, a tak wiele :-) Czas był mocno przeciętny, ale nie biegliśmy dla liczb, tylko dla satysfakcji. Żeby pokazać sobie, że nas na to stać. No i stać!
Michał: Bieg przełomowy dla nas, bieg trochę dla jaj, dla zabawy, żeby sprawdzić jak biegamy, czy damy radę i jak w ogóle wygląda taka impreza. Spokojnie truchtaliśmy przez 10 kilometrów, po drodze nie było większych kryzysów i problemów. Nogi dawały radę tylko trochę zaczęło boleć lewe kolano przeciążone sześć lat temu na rowerze. Przyjemnie się biegło wśród zwierząt.
Dorota: Bieg dookoła zoo dał mi taaaaakiego kopa. Zobaczyłam, że kryzysy na trasie da się przezwyciężać. Że jak łapie kurcz w łydkach, to trzeba go wybiegać i za chwilę samo puści, że tu się liczy tylko motywacja. Nabrałam ochoty na systematyczne treningi i wielką frajdę zaczęło mi dawać to, że efekty stawały się widoczne. Należę do osób, którym przyjemność sprawia robienie rzeczy z własnej woli, a nie pod przymusem, więc musiałam zrezygnować z towarzystwa Michała, bo się robił mały ferment. Uznałam, że lepiej, żebyśy biegali osobno, bo jemu trochę za bardzo zaczęło zależeć i nieświadomie starał się przejąć nad wszystkim kontrolę. Od tego co jemy (i czy jest to idealne jedzenie dla biegaczy), poprzez to jaką mam na sobie koszulkę (w czym biegają biegacze w taką pogodę), skończywszy na rozważaniach czy na pewno powinnam napić się wody przed treningiem (czy biegacze piją przed treningiem?). Paranoja! Dobrze, że w porę to opanowaliśmy :-)
Michał : Po "Biegu dookoła zoo" zaczęła się prawdziwa radość z biegania. Poranne treningi, później kąpiel i do pracy, w której przez pół dnia czułem przyjemne zmęczenie nóg. To był ten moment, w którym już prawie codziennie czułem podniecenie na myśl o bieganiu i czekałem, żeby się przebiec, żeby wstać rano i ruszyć na trening. Biegałem sam, czasami z Dorotą, ale rzadko, bo Dorka należy do osób, które uwielbiają sobie tłumaczyć swoje najzwyklejsze w świecie lenistwo i słabą wolę na tysiące sposobów. Gdy zbliżał się czas treningu, to zaczynało się szukanie powodu, dla którego nie pójdziemy biegać, a to że zaraz zacznie padać, że jest zmęczona, że coś ją boli. Zacząłem biegać sam...
Zobacz więcej odcinków bloga: Maratońskie opowieści: poważne buty Maratońskie opowieści: królowie szos Maratońskie opowieści: upalne dni Maratońskie opowieści: 15 km nie robi już na nas wrażenia Dołącz do nas na Facebooku.