Życie w biegu: między Rzeźnikiem a Rzeźnikiem

Ten rok temu na dzień dziecka. Ten w tym roku właśnie nadejdzie. Już za dwa tygodnie. Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy go biegniecie. A może nie.

 00:45. Budzik. Słyszę go jak przez watę. Po chwili uświadamiam sobie, że to nie sen. On dzwoni, ponieważ. Zrywam się. Bułka z miodem, kawa. Na deser bułka z kremem czekoladowo orzechowym. Nerwowe kompletowanie stroju, chociaż wszystko od dawna jest skompletowane. Na start mamy ok. 45 km. Zawozi nas mój mąż. Robert każe mi spać, zastanawiam się czy jest nienormalny. Jak spać w takim momencie! Sznur samochodów. Korek na Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej o 2 w nocy. Nieprawdopodobne. Takie rzeczy tylko w Bieszczadach.

Bieszczady. Mają w sobie jakąś magię, siłę przyciągania, chociaż nie do końca pozytywną. To nie są radosne kozicami i świstakami góry. Jest w nich złowieszczość, groza. Ich tajemniczość przyciąga i napełnia strachem jednocześnie. W nocy nie huczą jak Tatry. Są ciche, tak, jak cicho przemyka wilk. Jak unoszące się nad nimi mgiełki, przez które teraz przejeżdżamy. Dzikie i przejmujące, równocześnie mamią i wabią. Przyciągają zagadkową, drzemiącą w nich siłą. Zwarte połacie lasu, które, szczególnie jesienią, w ciągu dnia zapierają dech w piersiach kolorami, wieczorem i nocą robią się nieprzejednanym cichym murem broniącym dostępu do swoich krwawych tajemnic i legend o biesach, koniu odartym ze skóry, zbójach i czartach. A ja mam właśnie w nie wstąpić. I przebiec. 80 kilometrów. Jestem podekscytowana i zdenerwowana. Sznuruję buty nieco zbyt mocno, ale tydzień wcześniej słyszę, że buty ultrasa nie mają prawa się rozwiązać, to nie lakierki!

W Komańczy tłum biegaczy i kibiców. Atmosfera nerwowa, podniosła, widać, że dzieje się coś ważnego. Jest bardzo głośno, nie będzie wyciszenia przed startem. Autobusy, samochody, trudno nie zostać rozjechanym i dać się nie rozjechać. Nie patrzę pod nogi, idę trochę jak w transie, myślę o niczym. Mąż trzy razy zgarnia mnie z ulicy tuż przed nadjeżdżającym autem. Jest mi zimno i gorąco. Jak ogarnąć rozumem dystans osiemdziesięciu kilometrów? Niby jest wesoło, jedni żartują, inni milczą, my trochę rozmawiamy, ale nie wiem o czym. To wszystko jest jakby obok, poza mną.

To było w 2015. Bieg Rzeźnika, moje pierwsze ultra i od razu z wysokiego ce.To było w 2015. Bieg Rzeźnika, moje pierwsze ultra i od razu z wysokiego ce. Magdalena Bogdan

Wrrróć!

To było w 2015. Bieg Rzeźnika, moje pierwsze ultra i od razu z wysokiego ce, bo. Jak uczyłam się jeździć na snowboardzie to też pierwszy zjazd zaliczyłam z Kasprowego. Rzeźnika wymyśliłam na obozie biegowym w Tatrach i zaproponowałam Robertowi, a on bez namysłu się zgodził. Do dziś nie wie, dlaczego.

Tamten bieg nam nie wyszedł. Na 62. Km. w dwóch miejscach rozszczelniła mi się łąkotka i chociaż ukończyliśmy w nienajgorszym czasie, to nie było satysfakcji. Obiecaliśmy sobie rozliczyć się z nim w kolejnym roku, ale przytrafiły się kontuzje i nie wzięliśmy udziału. Rok 2018 miał być TYM. Oj, był.

Tak, to była PRAWDZIWA rzeźnia.

Chciałabym napisać o korku na Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej w środku nocy. O bardzo jasnym księżycu i małej gwieździe, o tam, nieco niżej, po lewej. O tym, jak minęliśmy kilkanaście autokarów z biegaczami. O mgle, ostrych zakrętach i dziurach, na których żołądek wraz z siedzącą w nim drożdżówką podchodził mi do gardła.

Nie było jednak korka, co mnie rozczarowało. Wyjechaliśmy za wcześnie albo za późno, za nami jedynie światła dwóch samochodów. Noc była czarna i rześka i nie widziałam w niej nic magicznego. Spięliśmy się z Robertem jeszcze przed śniadaniem, czy raczej kolacją. Jakkolwiek nazwać posiłek o 1 w nocy.

Budzik miał być nastawiony tak jak dwa lata temu i dzwonić przez watę o 00:45. Mi nie zadzwonił, bo usiadłam na łóżku gwałtownie minutę przed nim, a Robert pomyłkowo nastawił swój na pięć po pierwszej.

Bieszczady. Mają w sobie jakąś magię, siłę przyciągania, chociaż nie do końca pozytywną.Bieszczady. Mają w sobie jakąś magię, siłę przyciągania, chociaż nie do końca pozytywną. Fot: Jacek Deneka

Chciałabym napisać o niesamowitej atmosferze na starcie, o wystrzale Mirka, Dyrektora Biegu, z jego słynnej dubeltówki, o bębnach wybijających jednostajny rytm, jak podczas jakichś szamańskich obrzędów. Opisać świetlisty wąż czołówek rozciągający się kilkaset metrów przede mną i za mną. Ale nie czułam magii na starcie. Było nerwowo, przestaliśmy się do siebie odzywać. Nie było węża czołówek. Biegłam spięta i zła, patrząc jedynie pod nogi i pilnując, żeby się nie potknąć i żeby wyprzedziło mnie jak najmniej osób.

Zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma w Polsce drugiego biegu, który powodowałby tyle emocji co Rzeźnik. Po pierwsze „czy biegniesz ze mną Rzeźnika?” brzmi i kosztuje tyle samo nerwów co pytanie w liceum „czy będziesz ze mną chodzić?”. Zdenerwowanie, kalkulacje, trudne wybory, spocone ręce, bijące serce i niemalże „a co na to powiedzą rodzice?”.

Potem procedura losowania. Z kilku tysięcy zgłoszonych par, przechodzi około sześćset. Wzór matematyczny, według którego przebiega losowanie podawany przez organizatorów kilka godzin przed, dolewa oliwy do ognia, szczególnie kiedy z matmy pamiętasz tyle, że uff, nie musiałeś jej zdawać na maturze, bo piosenkę Czerwonych Gitar „Matura” musiałbyś śpiewać przez kilka lat z rzędu.

Następnie przygotowania, które mogą pójść albo nie pójść, jak zawsze, z tą różnicą, że tu nie jesteś zdany jedynie na siebie i trzeba to bardzo brać pod uwagę, rozwagę i przemyślenie.

Formuła biegu w parach jest niełatwa emocjonalnie. Tolerancja, trudne słowo. Wsparcie. Odpowiedzialność za drugą osobę. Kiedy partner ma rozstrój żołądka, skręci nogę albo po prostu nie ma siły – ciebie to również dotknie. Działa, naturalnie, w obie strony. Wyrozumiałość, trudne słowo. Czy być wyrozumiałym, kiedy on zapomni wziąć wodę na pierwsze 32 km?

Emocje, emocje, emocje.

Zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma w Polsce drugiego biegu, który powodowałby tyle emocji co Rzeźnik.Zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma w Polsce drugiego biegu, który powodowałby tyle emocji co Rzeźnik. Fot. Andrzej Tomczyk

Wspólny start. Prawdopodobnie ostatni, bo nie ma sensu piłować tego po raz kolejny. Mój partner nie wstaje o czasie, nie bierze telefonu i zwala na ciebie, zapomina wody, nie przyznaje się, i jeszcze strzela focha, bo złym tonem krzyknęłam, że 7 minut temu mieliśmy wychodzić. Wspólny start. A ja w pretensjach. Bo nie wstał, bo nie zjedliśmy, bo cośtamcośtam. Emocje, emocje.

Jak biec na emocjach? Złych, dodajmy. Frustracja, foch, dąs, obraza - nie sprzyja niczemu, a już na pewno nie wspólnemu wyścigowi. Pretensja i żal demonstrowane w trakcie biegu. I nie jest to słynne już zdanie Małgoni do Radzia „nie mów do mnie teraz!”. Jest gorzej, chociaż nie odzywamy się do siebie ani słowem.

Chore i niespełnione ambicje.

Czy miałam ambicję wygrać ten bieg? Nie, nie jestem aż tak dobrą biegaczką, a Rzeźnika mieliśmy biec tak jak ja dam radę, bo to on jest silniejszy w naszej parze. Ale niepotrzebnie wyprzedziło nas siedem par mix. Nie musiało. Byliśmy dobrze przygotowani, żeby nie powiedzieć świetnie. Ale BIEGNIE SIĘ GŁOWĄ.

Biegnie się głową, i to jest prawda, której doświadczyliśmy na tym biegu oboje.

Co zrobić, kiedy partner opieprza cię za twój ton, w aucie, przy twoim własnym mężu, który to auto prowadzi. Gdzie jest granica? Czy mąż powinien dać mu w mordę? A może kłócić się przy nim? Co on sobie pomyśli. A jak sobie COŚ pomyśli? Czy łatwo przed biegiem pohamować emocje, trzymać nerwy na wodzy? Niełatwo. W trakcie biegu jeszcze trudniej. A bez porozumienia to.

Rzeźnia.

Jesteśmy różni, każde z nas prowadzi inny tryb życia, ma inny charakter i osobowość. Na przykład ja nie jestem typem, który na minutę przed zamknięciem terminala wbiega w bramki lotniskowe. Nienawidzę robić niczego na ostatnią chwilę. Wywołuje to we mnie nerwowość nie do opanowania. On jest do tego przyzwyczajony, wpada do samolotu na sekundy przed końcem odprawy, z czego wielokrotnie śmialiśmy się wcześniej. Ale co jest zabawne w opowieściach, przestaje być zabawne, kiedy zdarza się podczas wspólnego przedsięwzięcia jakim jest TEN BIEG. I oto - bach! Stąd mój żal, bo to był ten jeden dzień w ciągu całego roku, kiedy naprawdę mógł się spiąć i nie zrobić jak zwykle. Ale mój ton, kiedy go poganiam. Niewłaściwy, okej, oczywiście, mogłam się powstrzymać. Ale to jest właśnie PMS, czyli napięcie. Przedstartowe.

Bo jak się umawiamy, to się umawiamy. Zakładam, że ponieważ wiemy, jakie to ważne, to będzie tak, jak się umówiliśmy. Tymczasem od początku nie jest. I to nie chodzi jedynie o tę małą pierdołę jaką jest nastawienie budzika. A może właśnie jedynie o tę małą. Przecież z małego warchlaka może wyrosnąć wielka upasiona locha (skoro jesteśmy przy Rzeźniku, którego symbolem są dziki).

Nic z tego nie będzie, myślę i wcale nie chce mi się dalej biec ani tym bardziej walczyć.Nic z tego nie będzie, myślę i wcale nie chce mi się dalej biec ani tym bardziej walczyć. Fot: Mąż

I już nie jest spokojnie, na luzie, przyjacielsko. Jest spina, złość, nerwy. Prawdziwa rzeźnia przed rzeźnią właściwą. On biega jak w amoku, ja się niecierpliwię i wrzeszczę, mój wybudzony w środku nocy mąż grzeje silnik i zastanawia się czemu nas jeszcze nie ma i co on tu w ogóle robi, zamiast być w ciepłym łóżku. Myślę o nim, czekającym i poświęcającym się, o tym, że wcale nie chciałam dziś jeść drożdżówki samotnie, oraz o tym, że dlaczego, do cholery, nie może być jak w wojsku i wszystko pod linijkę i co do sekundy!

Bo jak tata gwizdał o 1 w nocy na mnie i brata, kiedy mieliśmy po kilkanaście lat, to spaliśmy w ubraniach, żeby być na dole w ciągu kilku sekund i wyruszyć przez nocny las. Dwa km w ciemnościach do jeziora na tajną kąpiel w świetle księżyca. Spóźnienie, to było dwa razy dłuższe samotne przejście przez ten czarny las. A nawet to niewydłużone powodowało nerwowe sikanie przed. A jak dodatkowo lelek kozodój wrzasnął ci nad głową, to i tak popuszczałeś w majtki. Posłuchajcie lelka będąc samemu w czarnym lesie o 1 w nocy.

Więc skoro tata nie tolerował spóźnień.

Ścieżka wije się między drzewami. Jest trochę pod górę, trochę z górki, biegnę wpatrzona w napięte łydki przede mną. Mija mnie wyśmigana Sarna ze swoją słynną kitą przy plecaku. Biegacze śmieją się, rozmawiają. Staram się chłonąć przyrodę, która budzi się do kolejnego dnia. Ptaki drą się niemiłosiernie. Nie wiem jak długo biegniemy ani ile zrobiliśmy kilometrów, nie patrzę na zegarek, to nie ma teraz znaczenia, już nie będzie łatwiej, a poza tym, co można biec, trzeba biec. Rzeźnik to wyścig a nie trening, powtarzam sobie i odpieram w myślach argumenty Roberta, który na pewno potem mi powie, że początek był za szybko. Gadam do siebie, skoro nie mogę do niego. Zawsze fajnie z kimś inteligentnym pogadać. Mijamy jeziorka Duszatyńskie, w których żaby jeszcze śpią, bo nikt nie kumka. Robi się prawie widno, robaczki świętojańskie czołówek idą spać.

Szybki przepak w Cisnej, organizacja bardzo sprawna, kijki, zmiana butów, dąsów ciąg dalszy, nalewam sobie do bidonów wodę do mycia, trudno. Podobno można ją pić, a mi szkoda już czasu na wymianę. W drodze pod górę spotykam Marcina Świerca. Taki doping! Nasz najlepszy biegacz górski stoi sam w lesie, klaszcze i kibicuje z całych sił. „Chłopaku kobieta ci ucieka!” - krzyczy do Roba, który podchodzi znaczny kawał za mną. Dąsy trwają.

Nic z tego nie będzie, myślę i wcale nie chce mi się dalej biec ani tym bardziej walczyć. Ale potem myślę o tych wszystkich ludziach, którzy kibicują i obserwują. O tych dziewczynach, dla których w jakiś niepojęty dla mnie sposób jestem inspiracją i motywacją. O mężu, który przywiózł mnie tu taki kawał koszmarną trasą, bo droga w Bieszczady to jest droga przez piekło. To znaczy nie ma drogi w Bieszczady. Koniec świata wydaje się bliżej. Przecież nie mogę ich zawieść.

Robi się upalnie, ale nie jest mi gorzej niż zwykle na podejściach w saunie. Śmierdzi kiszonymi ogórkami i czosnkiem, a wokół latają białe robaczki, które wpadają do ust.

Kolejny punkt, na który wbiegamy w niezłym czasie, chociaż tak zwana Droga Mirka przed, ciągnie się w nieskończoność i niewiele jest par, które po niej biegną, mimo, że jest po płaskim a czasem nawet lekko z górki. Ta droga to wynaleziona przez organizatorów cela śmierci, a po niej jest jeszcze gorzej, chociaż wydaje się, że gorzej już nie ma, bo skoro nie da się biec po płaskim i szutrowym, to.

Ale potem jest Paportna, czyli niekończącasiędrogawgórę przez tropikalną dżunglę. Duszno, stromo, ślisko, stromo, stromo, długo. Nie mające końca tropikalne długo. Nie mam czym oddychać. Inni dyszą i też nie mają. Rzeźnia. Miarowe uderzenia kijków i stękanie. Nie ma to nic wspólnego z szarżującymi dzikami. Z partnerem milczymy. Od początku milczymy, ale teraz milczymy bardziej.

Podzwrotnikowy las jest piękny, chociaż nie ma tlenu. Brakuje mi też paproci wielkości drzew. Czekam na takie niczym z Parku Jurajskiego. A zaraz potem na dinozaury w krzakach. W końcu robi się bardziej płasko i próbujemy rozmawiać, coś ratować, jakieś szczątki współpracy, przecież znamy się od trzech lat i nie będzie Rzeźnik pluł nam w twarz!

A po drodze cały wachlarz emocji oraz zdarzeń różnych. Panowie wyprzedzają panie, a potem jest biały walczyk i panie proszą panów, panowie biorą panie na hol i myślę sobie, taka linka to świetna sprawa, do cholery jasnej, cztery takie ciągniki nas wyprzedziły! Jest też na odwrót, panie wyprzedzają, tam ktoś wymiotuje, tu partner holuje kulejącego partnera w dół, dla nich już po zawodach, ktoś brzydko klnie i ma dupie kijki, izotonik, oraz swojego kolegę, który piiip, nie jest już, piiip, jego kolegą, a ja myślę, że sporo mu się tam w tej dupie mieści. Ktoś leży w strumieniu, ale żywy jeszcze. Mijamy. I jeszcze ta urocza para, on wielki i wysoki jak koszykarz, ona drobniutka, sięga mu do pasa. Trzymają się za ręce. Za ręce wbiegli na metę. Można też tak. To Bieg Rzeźnika. Tu może zdarzyć się wszystko; i miłość, i rozwód.

Około 80 kilometrów bardzo trudnego sprawdzianu i wcale nie zawsze ci ostatni są tymi najbardziej przegranymi.

Gdzieś na górze otwiera się przestrzeń i widok zapierałby dech, gdyby jeszcze dech był. Po horyzont zieloność. Nurzam się w nią. Wóz jak łódka brodzi a góry skąpane w

słońcu, bezkres w kolorze nasyconym, Polska tu, Ukraina tam, połoniny może widać, a może nie, ale i tak obłęd. Bezchmurne niebo. Jest bajka. A potem jest TA góra.

Podejście wydaje się pionowe, końca nie ma. Żar leje się z nieba, jest trzysta stopni.

Idziemy wąską ścieżką między krzaczkami zdrewniałej borówki, które atakują mnie i gryzą w nogi. Muchy wpadają do ust i nosa, latają wokół wielką czarną chmarą, szkoda, że nie jestem krową. Miałabym przynajmniej jakiś ogon do oganiania się. Moja strategia podchodzenia małymi sprężystymi krokami działa, ale tylko na pierwszych kilkudziesięciu metrach, a to podejście ma z dziesięć kilometrów. Borówki atakują coraz bardziej bezczelnie.

Potem było klęczenie w strumieniu i małe dziewczynki targające pięciolitrowe baniaki z wodą do polewania biegaczy. Wzruszające. Było też dużo łąk kwiecistych, borówkowych i łopianowych także, a nad nimi unosiło się drgające powietrze oraz tabuny owadów.

Radość z biegu? Na mecie, kiedy zobaczyłam machającego do mnie męża robiącego zdjęcia.Radość z biegu? Na mecie, kiedy zobaczyłam machającego do mnie męża robiącego zdjęcia. Fot: Mąż

„Asfalt! Nareszcie! Jeszcze chwila na tych jebanych łąkach z tymi jebanymi muchami i bym umarła! Pierdolę to! Ile jeszcze do punktu!?”, krzyczy ona. „Jakieś… sześć kilometrów”, odpowiada miły pan. „Sześć kilometrów? Po-je-ba-ło go!?”. W tym momencie ją kocham.

To musiało być bez cenzury. Bo taki oto właśnie jest Rzeźnik.

A krzyczała śliczna blondynka ze ślicznym majtającym się blond kucykiem. Koszulkę miała błękitną a w oczach obłęd. Na imię było jej Furia a może Karolina.

W nagrodę dostała od Roba malinowy żel z kofeiną, bo odcięło ją na ostatnim podejściu.

Na ostatnim podejściu odcięło wszystkich.

To, czego nasłuchał się kolega w kraciastej koszulce ode mnie, też zostanie w nim na długo. Albowiem partner mój dostał nagle sił szatańskich i odsadził mnie o dobre 400m. A ja umierałam samotnie na pionowej wyżłobionej deszczem glinianej ścianie, wymyślając przekleństwa, których nie ma.

Dwie schodzące dziewczyny powiedziały, że jeszcze tylko 200m w górę. Okazało się, że było 600. Rob prosił, żeby mnie oszukały, bo znając mnie, wiedział, że mnie to zabije. Zabiło i tak. Odpowiedziałam im, że, piiip, 200 to nie jest dobra, piiip, odpowiedź. Na co usłyszałam, że jeszcze kilka tych piiip i jakoś pójdzie, a potem jest już tylko w dół.

To „w dół” to było brzydkie zakończenie tego katorżniczego biegu. To, że nie ma Połonin jakoś przeżyłam i pogodziłam się. Dwa lata temu też już nie było. Ale ta wyrypa na koniec…

Ta końcówka wyrywką drewna, po drodze niebędącej drogą, po wykręcających nogi w kostkach chaszczach i kępach zmielonej trawy zaoranej przez wyciągane bale… Już samo pisanie o tym mnie męczy. Po pierwsze brzydko. Po drugie brzydko. Po trzecie brzydko i jeszcze do tego wizja rekonstrukcji rzepki chyba u każdego z nas. Rzeźnia.

Na 300 m przed metą Rob nagle każe mi biec szybciej niż widzę (no tak, syndrom mety!). Nie mam już siły po tej wyrypie. Przed nami dwóch chłopaków. Wrzeszczę z pretensją i jakimś piiip, że „Robert, no ale facetów to już nie muszę wyprzedzać, noooo!!!” Na co jeden z nich odkrzykuje „musisz, właśnie, MUSISZ”! Rzeźnia. Nie ma zmiłuj, Panie!

Radość z biegu? Na mecie, kiedy zobaczyłam machającego do mnie męża robiącego zdjęcia, a potem brodacza Michała, który wrzasnął do mnie „Bella!” tubalnym brodatym głosem.

Radość z biegu? Nad naleśnikiem gigantem z jagodami w Chacie Wędrowca, kiedy uzgodniliśmy z Robertem, że żadna rzeźnia nas nie podzieli, i mimo że „nie, nie, już NIGDY więcej”, to

po co powstały słowa,
które nie istnieją
poza naszymi ustami.
nic przecież nie jest nigdy i zawsze.
nigdy.
zawsze.
jeśli w ogóle nic jest.
istnieje bowiem opcja, że nic nie jest*

przecież NIGDY nie istnieje, więc może jednak należy tam wrócić i zrobić tak, żeby te siedem par mieszanych nas nie wyprzedziło. Szczególnie gdyby organizatorzy stworzyli dodatkową kategorię wiekową: 100+.

Wyjechałam stamtąd znów pełna mieszanych odczuć i wrażeń. Ale jeśli tylko będę mogła, na pewno wrócę. Bo Bieszczady przyciągają. Bo Bieg Rzeźnika przyciąga.

Wystartowało 678 par

Ukończyło bieg 545

Ukończyło w limicie czasu (16h) 407

*wiersz „nigdy zawsze” z tomiku „nigdy zawsze” (Melanż, 2015)

* artykuł ukazał się w druku w magazynie Kingrunner Ultra 18/2018