Słońce praży mnie jak wrzucony do gara z tłuszczem popcorn. W konsekwencji strzelam łzami potu marząc o lodowatej kąpieli na golasa w górskim strumyku. Dokręcając ostatni kilometr z dwudziestu jeden mam przed oczami schłodzoną kiełbasę, piwo pszeniczne podawane w zmrożonym kuflu, wannę pełną zimnej wody z pianą o zapachu lawendy i widok za oknem na wielkie lodowce Grenlandii.
Ostatnie 300 metrów biegu to istna męka, bo zawsze mam wtedy sucho w gębie. Oblizuję wysuszonym na wiór jaszczurzym jęzorem spękane wargi i patrzę wzrokiem obłąkanego człowieka na pachy grubaśnego pana Miecia z pobliskiego placu budowy w koszulce w stylu Rambo, wyobrażając sobie jak piję skapujący pot spod jego otłuszczonej pachy. Fetysz? Nie, raczej zwyczajna ludzka potrzeba zaspokojenia podstawowej funkcji życiowej. Pragnienie, które w kryzysowych warunkach przybiera postać dewiacyjnie niepoczytalną! W takim momencie bardzo łatwo jest zrobić coś głupiego. Zaprawdę powiadam Wam człowiek w sytuacji skrajnego wycieńczenia jest zdolny do różnych perwersyjno - zaskakujących czynów!
Wpadam do domu pół naga, bo już na klatce zrzucam z siebie część garderoby, modląc się by sąsiedzi akurat nie wychodzili z psem na spacer. Jak dobrze pójdzie przy odrobinie szczęścia nikt nie ujrzy mojej zwierzęcej walki o przetrwanie. Trzęsącą się ręką otwieram wrota do skąpanego w półmroku mieszkania gdzie na miękkich nogach kroczę w kierunku wanny, by tam oddać ostatnie swoje tchnienie. Leję na siebie strumień lodowatej wody i śpiewam głosem pani z kółka różańcowego Ave Maria, po czym nurkuje jak syrena w czeluściach maleńkiej wanny, bulgocząc pod wodą niczym islandzki gejzer. Po zgłębieniu płytkiego dna, mamroczę do siebie jeszcze parę słów w stylu „Boże jak mi teraz dobrze”, popijając przy tym wodę z mydlinami prosto z wanny, którą delektuję się niczym szampanem Chardonnay z regionu północnej Francji. Potem pełna wzruszenia wyjmuję zamrożonego w trupa banana z lodówki, by w akcie wielkiej celebracji, zupełnie golusieńka, siedząc na zamkniętej desce klozetowej, wbić swoje siekacze w jego mięsisto-mroźną konsystencję!
Z każdym kęsem czuję jak wraca we mnie życie, jak krew zaczyna krążyć, jak robię się spokojniejsza, piękniejsza i młodsza. Mrożony banan jest jak antidotum na wszystkie letnie cierpienia! Jak lek na hemoroidy! Więcej, on jest jak woda zamieniona w wino przez Chrystusa na pustyni!
Potem zakładając tylko majtochy, z lubością wyjmuję chłodne, jak Bałtyckie morze piwo i zapowiadaną wcześniej kiełbasę, by w akcie wielkiego uwielbienia, z miną uduchowionej świętej Faustyny, pożreć i wypić te dary Boga, niczym Waldek z Kiepskich, siedząc dumnie w fotelu przed telewizorem. Rany, jaka ja w tym momencie jestem z siebie dumna! Poziom zadowolenia w chwili przełykania, przyjemnie łaskoczącego w gardle piwa sięga 120%! Jak babcię kocham, takie proste rzeczy w takich chwilach cieszą człowieka bardziej, niż wygrany milion w totka. Jak by się kto mnie spytał na tym ostatnim kilometrze, czy wolę wygraną w lotto czy zamrożonego banana w wannie i piwo zagryzane kiełbą w samych majtkach na kanapie, to Bóg mi świadkiem, że bez mrugnięcia okiem wybrałabym to drugie! I chyba to najbardziej lubię w bieganiu – nic tak nie uczy pokory do życia i szacunku dla prozaicznych czynności, jak właśnie wysiłek szczególnie ten w trudnych warunkach.
Są rożne sposoby radzenia sobie z upałem podczas treningów. Wiadomo, że najskuteczniejszym jest bieg wieczorny, który również czasem praktykuję. Dobrym pomysłem jest też bieganie po lesie, bo tam faktycznie temperatura nie masakruje nas jak Mike Tyson rywala na ringu. Lecz są takie dni, że nie mam takiej możliwości, by akurat zrobić trening wieczorem i mimo leśnych planów nie trafiam też do lasu, lecz na gorący jak garnek z zupą asfalt, na którym w temperaturze nieakceptowalnej przez większość normalnych ludzi, cisnę te swoje 21 kilometrów, a jak jeszcze nie wezmę do tego wody, która powinna być obowiązkowym asortymentem w ekwipunku letnim biegacza, to jak samobójca doprowadzam się do skrajnego wycieńczenia, w którym do życia przywrócić mnie już tylko może mrożony banan!
Dlatego wszystkim letnim umarlakom polecam ten siódmy cud świata! Bowiem Bóg dobrze wiedział, co robi, gdy owego banana stwarzał! Już jeden kęs stawia do pionu, przyjemnie rozpuszczając się w gębie i powodując nazajutrz okropny ból gardła! Niemniej zalety żarcia mrożonych bananów znacznie przewyższają ryzyko, jakie niesie z sobą ta czynność, przez co z pełną powagą w głosie jestem w stanie polecić go wszystkim zmordowanym upałem biegaczom marzącym o zlizywaniu potu spod pachy pana Miecia.
Wspomnianym wcześniej, bardzo dobrym sposobem jest bieg wieczorny wzbogacony o spektakularne kąpiele w osiedlowych fontannach, przydomowych rynsztokach czy ogródkowych zraszaczach, które chwilowo obniżają temperaturę naszego ciała. Wieczorem znacznie mniej jest ludzi na ulicach będących świadkami naszych niekontrolowanych wybryków, dlatego znacznie łatwiej jest rozebrać się do półnaga i bez zbędnych zniesmaczonych spojrzeń polecieć z gołym cycem ulicami miasta. Wtedy wszyscy, którzy za dnia sparaliżowani są myślą zdjęcia publicznie koszulki mogą swobodnie kokieteryjnie prezentować swoje fałdki na brzuchu, które w poświacie księżyca wyglądają na niewiarygodnie umięśnione. Poza tym wchodząc pod zraszacz z lodowatą wodą, podlewający trawnik Pana Henryka z pobliskiej klatki, lecimy część dystansu z fikuśnie wystylizowanymi włosami w stylu Adolfa Hitlera i stojącymi sutami niczym miss mokrego podkoszulka.
A zatem mimo, iż wieczorne bieganie daje znacznie więcej perwersyjnych możliwości, od porannego, to nie jest tak wielce zadowalające. Poza tym pozbawia nas możliwości żarcia mrożonych bananów i picia zimnego piwa w pozycji Waldka Kiepskiego przy świadomości heroicznie wykonanej ciężkiej pracy. Przyznam się, iż ja lubię akurat spocić się jak świnia na ugorze, robiąc sobie trening w pełnym słońcu, by potem mieć z tego znacznie większą satysfakcję obciążoną bólem gardła, które przypomina mi o poniesionym trudzie na asfaltowej trasie rozgrzanej bardziej, niż mój miętowy czajnik na kuchence gazowej.
O autorce:
Biegaczka z zamiłowania i wewnętrznego przekonania. Pasjonatka błotnych kałuż. Odważna, a w bieganiu nieustępliwa. Literacko-absurdalnie kreatywna. Czekoladoholiczka.
Strategia na życie: biec albo umrzeć!.