Stanęłam na starcie dużo mocniejsza niż rok temu. Wiedziałam, po co tam przyjechałam - rewanż z trasą i pokonanie wszystkich przeszkód oraz, co najważniejsze, strachu, który towarzyszył mi cały czas od pamiętnego, czerwcowego dnia w ubiegłym roku. A to wszystko bez żadnego uszczerbku na zdrowiu (choć w moim przypadku to dużo trudniejsze do wykonania, niż by się mogło wydawać). Chyba jeszcze nigdy nie byłam tak zestresowana i skupiona przed startem. Marzyłam tylko, by starter dał sygnał i bym mogła ruszyć na trasę.
Trasa została nieco zmodyfikowana w porównaniu z zeszłym rokiem, obfitowała w wiele pionowych podbiegów, na których myślałam, komu zapisać w testamencie moje kolorowe skarpetki i biegowe ciuszki. Ostre, palące słońce wcale nie pomagało w biegu. Ukojeniem były odcinki prowadzące cudownym, zimnym strumieniem. Aż korciło, żeby napić się choć odrobinę wody z niego, ale na szczęście w tym wypadku wygrał zdrowy rozsądek :P
Mniej więcej w połowie trasy czekała na nas majestatyczna skocznia narciarska, pod którą trzeba było wybiec, no dobra, wpełzać. Łydki paliły, Achillesy dawały do zrozumienia, że im się to nachylenie bardzo, ale to bardzo nie podoba. W głowie powtarzałam tylko, by nie patrzeć ani w górę ani w dół, tylko krok za kroczkiem wspinać się na górę. W trakcie tych wszystkich podbiegów i zbiegów cały czas marzyłam o jakichś przeszkodach. Po każdej z nich stwierdzałam z radością, że moje mięśnie nie są kwestią przypadku, a chwyt jest niezawodny jak nigdy. Z łatwością, a przede wszystkim radością, pokonywałam przeszkody siłowe i te typowo na ręce.
Dobra passa została przerwana, kiedy dobiegłam do cztero-metrowej ścianki Barbary, ale bez zbędnego biadolenia pochwyciłam worek z piaskiem i ruszyłam na karną rundkę. Sytuacja powtórzyła się przy rzucie młotem do tarczy na przeszkodzie zwanej "THOR". Ale nikogo nie dziwiło, że ślepy Koksik nie trafił do celu, mnie też nie.
Dosyć wymagającą przeszkodą było przejście po drabinkach znajdujących się nad rzeczką. Dłonie mokre od wody, słabo trzymały się tak samo mokrych, metalowych szczebli. Bałam się upadku, choć tak naprawdę nic by się nie stało - wpadłabym tylko do wody, lecz moja psychika podpowiadała zupełnie co innego (piekielna bestia z niej). I z tą przeszkodą sobie poradziłam, kopnęłam w dzwoneczek (na końcu każdej z przeszkód znajduje się dzwoneczek, trzeba go kopnąć lub dotknąć ręką, aby przeszkoda została uznana za wykonaną) i pobiegłam dalej. Po kilku minutach biegu w potoku wbiegliśmy do lasu i powoli zaczęliśmy kierować się w stronę mety. Jeszcze tylko kilka stromych, zabójczych podbiegów i znaleźliśmy się na stoku narciarskim, pod którym znajdował się start i upragniona meta. z oddali słychać było muzykę i głos speakera.
Kiedy tak pędziłam na złamanie karku w dół, nagle nogą krzywo stanęłam na jakiś kamień i poleciałam jak długa na ziemię, zahaczając o przydrożne krzaki i wydając z siebie tak przeraźliwy krzyk, że koledzy biegnący obok mnie, nie wiedzieli, czy rzucić się na ratunek, czy przede mną uciekać. Trochę bolało, ale już tak nie wiele pozostało do mety, że nie mogłam się poddać! Najlepsze przeszkody przecież miały być dopiero przede mną, a wśród nich ta, z którą miałam rachunki do wyrównania. Z tej końcówki już nie wiele pamiętam, byłam wykończona. Moje myśli nieco otrzeźwiła zimna woda na zjeżdżalni. Pojawiało się coraz więcej kibiców i niesiona ich dopingiem, pognałam w stronę mety. Dwie ścianki, w tym jedna ruchoma, na której musiałam się troszkę nagimnastykować, kółka, obracające się wokół własnej osi, których próba przejścia dnia poprzedniego zakończyła się fiaskiem i wreszcie ostatnia przeszkoda - FATALITY.
Poziom adrenaliny momentalnie sięgnął zenitu, osuszyłam szybko ręce o pierwszą lepszą rzecz, którą znalazłam przy trasie (chyba był to baner xD) i chwyciłam za kółka. Najgorszy był moment oderwanie pierwszego kółka i przełożenia go na następny kołek. To właśnie w tym momencie zakończyłam swój wyścig rok temu. Wzięłam głęboki oddech, wyłączyłam myśli i rytmicznie zaczęłam przesuwać się do końca. I udało się! Pierwsza część przeszkody za mną, potem przejście z liny na linę i siatka i kołkownica i koniec! Dałam radę! Wyrównałam rachunki i ze łzami szczęścia pognałam do mety!
Mimo, że nie znalazłam się na podium, ani nawet w pierwszej dziesiątce, byłam szczęśliwa. Czasami są rzeczy ważniejsze niż walka o wygraną i właśnie taki był Barbarian w Wiśle. Pokazał mi, że mogę i potrafię zrobić rzeczy, które na pozór zdają się być niemożliwe. Wystarczy tylko uwierzyć.
Relacja pochodzi z bloga: Koksik biega.