Przywilej hobbysty, czyli różnica między amatorem, a zawodowcem

Wielu z nas chciałoby być zapewne zawodowcami z profesjonalnym podejściem do biegania, jednakże nieliczni zdają sobie sprawę z idących za tym konsekwencjami. Czy zatem naprawdę jesteśmy gotowi zrezygnować z bycia niereformowalnym biegowo amatorem?

Szybując ponad asfaltem, niczym bożonarodzeniowa choinka zrzucona po świętach z
balkonu, lekko dotykam śródstopiem podłoża. Biegnę szybko, niewiarygodnie szybko, nie stawiając oporu grawitacji! Stromy zbieg wydaje się nie mieć końca niczym galaktyczna droga mleczna, więc bezwiednie się mu poddając, biegnę i nie myślę o skutkach swojego szaleństwa!

Taka swoboda, dzikość i abstrakcyjność działania jest właśnie moim przywilejem, jako amatora. Wielu z nas chciałoby być zapewne zawodowcami z profesjonalnym podejściem do biegania, jednakże nieliczni zdają sobie sprawę z idącymi za tym konsekwencjami. Czy zatem naprawdę jesteśmy gotowi zrezygnować z bycia niereformowalnym biegowo amatorem?

Miano zawodowca zobowiązuje do pewnego schematu zachowania, które pozbawia nas pewnej spontaniczności i biegowej nieprzewidywalności, gdyż musimy zdawać sobie sprawę z tego, że wiele wariackich przyjemności i absurdalnych zachowań przeszłoby nam wtedy koło opalonego letnim słońcem nosa. Patrząc w kalendarz z fotografią szopa pracza, wciśniętego jak Rambo w zarośla, skreślam na czerwono kolejny dzień przybliżający mnie do Supermaratonu Gór Stołowych. Wykorzystując nabytą ostatnio umiejętność liczenia do dziesięciu, odhaczam na placach 7 dni do jednego z najtrudniejszych, jeśli nie najtrudniejszego technicznie biegu ultra.   

przywilej hobbystyprzywilej hobbysty [fot. Darek Grycz]

Cmokam z zadowolenia ustami i niesiona na fali podekscytowania robię długie wybieganie na 25 km po warszawskich stepach. Sześć dni przed, odejmując jeden palec od wczorajszych siedmiu, mknę 100 km rowerem po szosie, wmawiając sobie, że to dobra regeneracja. Pięć, cztery, trzy dni do ultra nadal trzaskam długie 25 km wybiegania, a zamiast minerałów popijam zimne piwo na leżaczku, oglądając plenerowe kino.

Dwa dni przed, odhaczając koraliki na liczydle, idę po rozum do głowy i w akcie miłosierdzia biegnę tylko 21 km (!) Lecz popołudniem, w ramach zadość uczynienia robię 60 długości basenów na 25 metrowym torze (nie pytajcie jak się tego doliczyłam). Dzień przed ultra, cierpiąc na bezsenność, nie wiem czy to z podniecenia, zdenerwowania czy z głodu, (bo musicie wiedzieć, że strasznie łakoma baba jestem) wstaję o 5 rano, razem z piejącym nierytmicznie, totalnie niemuzykalnym kogutem, by przed odjazdem przebiec 8 km tempem startowym, następnie jadąc parę długich jak znienawidzone przez ze mnie flaki z olejem - godzin, docieram na bieg moich marzeń.

Nocuję w Kudowie Zdrój, gdzie mam zamiar wypocząć na jutrzejszy 50 kilometrowy bieg, leżąc niczym opanierowane pierogi leniwe, na porcelanowym talerzu z zastawy po babci. Popołudniem nie mogąc usiedzieć na miejscu obmyślam szatański plan zwiedzania żwawym truchtem miasteczek graniczących z Czechami, robiąc kolejne 20km biegu, w tym 10 km podbiegów i 10 km szybkich zbiegów. W ten sposób odpoczywając przed najtrudniejszymi w mojej biegowej historii zawodami, robię ostatnie wybieganie 12h przed startem!

przywilej hobbystyprzywilej hobbysty [fot. Sylwia Retmaniak]

Plan treningowy petarda, polecam każdemu, kto rok czeka na wymarzone ultra, by potem z ledwością zmieścić się w limicie czasu!!! Już widzę jak mistrz Skarżyński z dezaprobatą kręci głową, Galloway chrząka z niezadowolenia, a zeszłoroczny zwycięzca Supermaratonu, krztusi się owsianym ciastkiem. Dziękuję Bogu, że nie mam trenera, bo zapewne nieraz podniosłabym mu ciśnienie! W tym miejscu wszystkich szukających wzorców treningowych informuję, iż nie jestem dobrym przykładem do naśladowania. Obawiam się nawet, że kolegowanie ze mną wiąże się już z możliwością wystąpienia wielu nieprzewidzianych bądź niefortunnych zdarzeń. W dniu biegu zjadam słój własnoręcznie robionego masła orzechowego z dodatkiem kakao i czosnku, po czym nieświadoma ciążącej na mnie pokuty, udaję się na start górskiego 50 kilometrowego diabelnie wymagającego biegu.

Nie powiem wam teraz, co działo się na biegu, bo dowiecie się tego niebawem w kolejnym tekście, jednakże nauczona doświadczeniem, w pełni świadoma poszłam następnego dnia na 12 kilometrów rozbiegania zmagazynowanych z dnia poprzedniego kwasów mlekowych, zalegających niczym cyjanek w moich umęczonych udach. Ten tekst z kolei piszę w pierwszym dniu po powrocie, w dużym pośpiechu, wciskając się w biegowe rajty, które zakładam w dziwnej pozycji siedzącego jogina ze sparaliżowanymi bólem udami i obitymi skałami stopami, by po chwili z grymasem na ustach, schodząc okrakiem po schodach niczym kowboj Lucy Luke, udać się w kierunku startu biegu na orientację.

Bóg mi świadkiem, a Budda ręczycielem, że robię to wszystko z własnej nieprzymuszonej woli, z pełną świadomością popełnianych czynów. Różnica między amatorem, a zawodowcem jest właśnie taka, że ja mogę sobie na to pozwolić, tracąc przeciętny wynik na mecie na rzecz gorszego, w zamian dostając frajdę, wspomnienia i pasję. Natomiast zawodowiec parę dni przed startem leżąc w wannie obłożny lodem, karmiony makaronem i pojony elektrolitami, trzyma się sztywno grafiku, niczym bramkarz za jaja w czasie karnego, nie mając szans skosztować spienionego szampana z nieplanowanej biegowej przygody.

A zatem wraz z byciem amatorem zyskujemy nie tylko ostatnie miejsce w rankingu zawodników, ale również nieprzewidywalność i pewną życiową nieszablonowość.

O autorce:
Biegaczka z zamiłowania i wewnętrznego przekonania. Pasjonatka błotnych kałuż. Odważna, a w bieganiu nieustępliwa. Literacko-absurdalnie kreatywna. Czekoladoholiczka.

Strategia na życie: biec albo umrzeć!.