Bieg na 960 km w... klimatyzowanej hali. Czy to jeszcze sport? "Fatalne konsekwencje dla zdrowia"

Nie brakuje pomysłów na coraz bardziej skrajne formy zawodów, których uczestnicy sięgają granic fizycznych możliwości. Eksperci jednak ostrzegają, że coraz mniej ma to wspólnego ze sportem, a na pewno nic ze zdrowiem.

Zwykłe maratony , choć wciąż przyciągają tysiące uczestników, dla wielu stały się już zbyt mało wymagające. Ostatnio coraz bardziej popularne stają się inne - "twardsze" - dyscypliny, jak choćby triathlon ze wszystkimi swoimi odmianami (olimpijski , Ironman czy Ultraman - 10 km pływania, 421 km na rowerze i 84 km biegu). Nie brakuje też oczywiście dyscyplin stricte biegowych, czy marszobiegowych na kilkuset kilometrach czy w bardzo trudnych warunkach, np. półpustynnych. Kto wie, czy wszystkich jednak nie pobili organizatorzy imprezy, która na początku sierpnia odbyła się w Anchorage na Alasce.

Od razu trzeba wyjaśnić, że choć była to Alaska, nie chodziło o wyścig wśród śniegu i lodu, w temperaturze niższej od zera. Zawodnicy biegli po eleganckiej tartanowej nawierzchni w klimatyzowanej hali. Na tym właśnie polegał pomysł zawodów Six Days in the Dome , co można przetłumaczyć jako Sześć Dni pod Kopułą .

Six Days in the Dome

W tym czasie zawodnicy mieli pokonać 600 mil, w przybliżeniu 960 km (czyli 160 km na dobę). Prawie tysiąc kilometrów, ale nie w zmieniającym się krajobrazie, który nawet jeżeli jest monotonny, to jednak daje poczucie, że coś się zmienia, że gdzieś podążamy, do czegoś się zbliżamy. Nie, to było sześć dni na 400-metrowej bieżni - kółko za kółkiem. Nietrudno sobie wyobrazić nie tylko fizyczne, ale też i psychiczne męki zawodników. Mnie od razu nasunęło się skojarzenie z filmem Sydneya Pollacka z 1969 r. pt. "Czyż nie dobija się koni".

Ale chętni stawili się na mecie. Było ich 45. Wygrał Joe Fejes , który w czasie 144 godzin przebiegł dystans 580 mil , czyli 928 km (rekord świata w sześciodniowym biegu - 658 mil - 1053 km, należy od 1989 r. do ultramaratończyka Yiannisa Kourosa).

Problemy z mięśniami, zapaleniem ścięgien, bóle stawów...

Na prośbę periodyku naukowego "New Scientist" Guillaume Millet, badacz z uniwersytetu w Calgary, dokładnie przeanalizował obecną sześciodniówkę. Wyszło mu, że każdy z uczestników musiał w jej trakcie dostarczyć swojemu organizmowi od 50 do 60 tys. kalorii (jak wylicza "New Scientist" to odpowiednik 113 big maców), wypić ok. 70 litrów wody i przepuścić przez płuca 12 tys. litrów tlenu.

Wysiłek, jaki podejmują uczestnicy tego typu zawodów jest nie tylko ogromny, ale i bardzo ryzykowny. Podczas ultramaratonu na dystansie 200 km w organizmach uczestników zmierzono stężenie kinazy kreatynowej. To enzym wykorzystywany w diagnostyce medycznej. Jego podwyższony poziom świadczy o uszkodzeniu tkanek, szczególnie mięśni. Oznacza zatem kontuzje , nadmierny wysiłek fizyczny, choroby mięśnia sercowego, w tym zawał. Okazało się, że po ultramaratonie stężenie kinazy było 90 razy wyższe niż na starcie.

Również podczas zawodów na Alasce zawodnicy mieli problemy ze zdrowiem - z powodu problemów z mięśniami podudzi , bólem stawów , zapalaniem ścięgien i pęcherzami część biegaczy się wycofała.

Six Days in the Dome

Niektórzy ratowali się lekami przeciwzapalnymi, lecz środki te w połączeniu z wyczerpaniem i odwodnieniem mogą zwiększać ryzyko rozwoju niewydolności nerek.

Problemem był oczywiście sen. Zwycięzca dwa razy na dobę ucinał sobie 90 minutową drzemkę. Pod koniec zawodów były one coraz krótsze, ale coraz częstsze. A i tak skarżył się, iż miał wrażenie, że mózg odmawia mu posłuszeństwa i nie daje "zgody" na dalszy bieg.

Bezpieczne 7 km dziennie

Niektórzy eksperci uważają, że takie imprezy robią więcej złego niż dobrego, gdyż promują coś, co ewidentnie nie ma nic wspólnego ze zdrową aktywnością fizyczną, ale z jej karykaturą i zamiast zachęcać do sportu, zniechęca do niego. Na pewno zgodziliby się z tym dr Paul Williams z Lawrence Berkeley National Laboratory i dr Paul Thompson z Wydziału Kardiologii Szpitala Hartford. Na łamach cenionego "Mayo Clinic Proceedings" opublikowali oni pracę dotyczącą granicy bezpiecznego biegania.

Uczeni przeanalizowali przypadki 2,4 tys. osób, które przeszły zawał serca. Okazało się, że im więcej ćwiczymy każdego dnia, tym mniejsze jest ryzyko, że będziemy mieli kłopoty z sercem. Ale tylko do pewnego punktu.

- Chodzi o 48 km tygodniowo, a więc niecałe 7 km dziennie. Powyżej tego dystansu nie ma już żadnych korzyści dla zdrowia, a nawet wzrasta ryzyko kłopotów -  mówili badacze.

Na nieco więcej mogli sobie pozwolić chodziarze, czy np. osoby uprawiające nordic walking. Tam, dzienny "zdrowotny" limit wynosił około 10 km.

Oczywiście powyższe wyniki powstały w oparciu o dane dotyczące pewnej konkretnej populacji i nie można ich w prosty sposób przenosić na wszystkich. Potwierdzają one jednak to, o czym przekonuje dziś coraz więcej ekspertów. Ćwiczyć? Tak, ale z głową .

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.