"Pobocze w Keeler , 34 godzina w trasie. W nogach naszego ultrasa jakieś 180 km. Potężny kryzys, nieprzytomny śpi w samochodzie z włączoną klimatyzacją. Czuwa przy nim Kamil , kierowca naszej eskapady. We trójkę z Kubą i Mikim siedzimy obok na piachu i zastanawiamy się co dalej. Przed chwilą przy próbie wyjścia z auta ugięły się pod nim nogi, potem kolejne wymioty. Po prostu zwłoki. Decyzja jest jednogłośna, jeśli do 2h jego stan się nie poprawi to kończymy zabawę, wieziemy go do Lone Pine i podłączamy pod kroplówę.
Nasz ultrauparciuch sam sie doigrał. Dostaje przymusową porcje paliwa wszelkiej maści, pół godziny później zaczyna iść, trochę go zawiewa, ale daje radę. Wiadomo, że tu już nie będzie mowy o żadnym bieganiu. Zostało kilkadziesiąt kilometrów do mety, które trzeba wyczłapać. Skubany wyczłapał. Moc charakteru, pasja i wytrwałość wprost niespotykana. Jednocześnie też upór o podobnym nasileniu, który go prawie wykoleił. Poleciało kilka k..., były łzy wzruszenia, śmiechu kupa - było dobrze. Czuję szczęście i spełnienie po naszej wspólnej walce. Darek to WIELKI człowiek, który daje innym więcej niż sam dostał w życiu" - emocjonalna relacja Filipa Bojko , autora bloga badwater.pl , na którym opisywał niezwykłą misję Darka Strychalskiego , dobitnie oddaje to, co działo się podczas 217 kilometrów piekielnej drogi w Dolinie Śmierci .
Fot. Jakub Gorajek/Darek Strychalski na trasie Ultramarathon BadwaterPolski maratończyk w trakcie ekstremalnego Badwater przeżywał wiele kryzysów. Najgorszy dopadł go na 40 km przed metą. - Nie miałem siły, nogi były jak z waty, głowa ciężka jak z betonu, nie kontrolowałem własnego ciała. Organizm potrzebował pożywienia, ale głowa strajkowała i nie pozwalała mi nic przełknąć. Gdyby nie Filip, który wmusił we mnie żarcie siłą, nie ruszyłbym już z miejsca i - tak jak dwa lata temu - nie ukończyłbym Badwater - opowiada Strychalski na blogu badwater.pl .
I dodaje: - Pomógł też Mikołaj [ Kowalski-Barysznikow , kolejny członek ekipy] wrzeszczący na mnie cały czas: "Darek, ruchy, przyjechałeś tu biegać czy na spacer po parku?! Do roboty! ". Na nieludzkim zmęczeniu te słowa dawały prawdziwego kopa. Jednak moja ekipa to nie tylko Filip i Mikołaj . To również Kuba i Kamil , którzy tak samo mocno dodawali mi siły.
Pieniądze na wylot do Kalifornii Darek zaczął zbierać w maju za pośrednictwem portalu Polak Potrafi . Koszt wyprawy wynosił 35 tys. zł. Cel osiągnięto zaledwie po 11 dniach zbiórki. W sumie na konto Darka wpłynęło aż 45,5 tys. zł. Do inicjatywy "Badwater - powrót" przyłączyło się ponad 600 osób z całego kraju! - Na początku bardzo się obawiałem tego zbierania na Polak Potrafi, nie byłem do tego przekonany, ale znajomi mnie przekonali. Kiedy otrzymałem kilka maili od ludzi, którzy pisali do mnie takie rzeczy, że aż łza w oku się kręciła, cieszyłem się, że mogę inspirować innych do biegania. Sam biegam już od 14 lat. Jestem wszystkim wdzięczny, że coś, co wydawało się marzeniem, teraz się realizuje - opowiadał przy wylotem do Kalifornii.
To bieg w Dolinie Śmierci liczący 217 km. Start przy wyschniętym jeziorze Badwater (86 metrów poniżej poziomu morza), meta znajduje się na szczycie Mount Whitney , 2530 m n.p.m. Zawodnicy biegną szosą, najczęściej pod górę. Badwater to nie tylko morderczy dystans, ale i wyjątkowo nieprzyjazna, pustynna pogoda. Temperatura w cieniu sięga tam w ciągu dnia 50, a w nocy nawet 40 stopni Celsjusza. Na pokonanie trasy biegacze mają 48 godzin.
W Badwater każdy, choćby największy kozak, przechodzi traumatyczne chwile. Nawet Scott Jurek , dwukrotny zwycięzca imprezy, przeżywał ogromne męki. - Mózg mi płonął. Ciało palił żywy ogień. Dolina Śmierci położyła mnie na patelni i postanowiła usmażyć. Chłopcy z mojej ekipy kazali mi wstawać, mówili, że dam radę i że oni wiedzą, że dam radę. Ale ja ich prawie nie słyszałem, bo byłem zajęty wymiotowaniem - napisał w swojej książce "Jedz i biegaj" .
Dwa lata temu Darek już raz zmierzył się z Badwater , ale przegrał z pogodą, udarem i z limitami czasowymi. Po wielu miesiącach oczekiwań i nadziei otrzymał szansę powrócić na trasę biegu i zmierzyć się z nią ponownie. O pierwszej próbie Darka powstał wielokrotnie nagradzany film dokumentalny "Zwycięzca" . Poprzez projekt "Badwater 2014 - Powrót" chciał udowodnić, że niepełnosprawny Polak też potrafi spełniać marzenia. - W 2012 roku nie dałem rady. Na 115 kilometrze, po wielu godzinach walki z udarem, musiałem zejść z trasy i zakończyć swój udział w biegu z powodu przekroczenia limitu czasu. Wtedy wziąłem udział w biegu właściwie z marszu. Przyleciałem na miejsce w przeddzień startu nie mając żadnych szans na aklimatyzację. Dziś myślę, że była to główna przyczyna, dla której mi się wówczas nie powiodło - opowiadał.
THE WINNER / Zwycięzca from Jakub Gorajek on Vimeo .
Darek jest osobą niepełnosprawną. W wieku 8 lat wychodząc ze szkolnego autobusu, wpadł pod ciężarówkę. Lekarze nie dawali mu szans. Przeszedł trzy trepanacje czaszki. Przez dwa miesiące był w śpiączce, trzy przeleżał w szpitalu. Kiedy się obudził, nie pamiętał nic. Nie poznawał nikogo i niczego. Na nowo musiał uczyć się świata. Po wypadku ma krótszą lewą nogę, niesprawną rękę, niedowład prawej części ciała i nie widzi na lewe oko. - Nie mogłem chodzić, ale po wielu latach rehabilitacji odzyskałem częściową sprawność. Pewnego dnia - mimo ruchowych ograniczeń - zacząłem biegać. I tak od ponad dziesięciu lat regularnie startuję w maratonach, a od jakiegoś czasu w biegach ultra, na bardzo długich, czasem nawet kilkusetkilometrowych, dystansach - opowiada Darek, który do lipcowego biegu harował od kilku miesięcy. Startował m.in. w greckim ultramaratonie Dolichos Ultra Race , Ultrabalatonie na Węgrzech (na 212 kilometrów) oraz w Biegu Rzeźnika w Bieszczadach na 80 kilometrów. - Poza tym codziennie pokonuję treningowo między 20 a 50 kilometrów po drogach mojego rodzinnego Podlasia. Dodatkowo kilka razy w tygodniu biegam z Łap do pracy do Białegostoku, gdzie pełnię funkcję pomocnika magazyniera w sklepie sportowym - opowiadał przed wylotem do Stanów.
Fot. Jakub Górajek/ Darek Strychalski ze swoją ekipą Badwater.pl- Moje bieganie zaczęło się śmiesznie, bo w 2000 roku, kiedy popsuł mi się rower. By nie stracić formy, zacząłem próbować. Najpierw było pół kilometra, potem kilometr, coraz bardziej systematyczne treningi po 20 kilometrów. Na początku zapisałem się do klubu osób niepełnosprawnych "Start" w Białymstoku. Potem zaczęły się biegi uliczne. Pierwszy maraton pobiegłem dwa lata później i czas mnie zaskoczył - miałem około 3 godzin. Od 2004 roku biegałem coraz szybciej, a w 2007 roku zaliczyłem ultrabieg. Po takim Ultrabalatonie na przykład, który ma 212 km, czuję się trochę "wyjechany". Odpoczywam dopiero po dwóch dniach. Ale czym dłuższy dystans, tym lepiej się czuję. Ja nie walczę o wynik, o miejsce, ale o pokonanie tego dystansu. To jest bardziej walka z samym sobą - kończy.
Współpraca: Monika Kosz-Koszewska , Bialystok.gazeta.pl