Bieg po miliony [FELIETON]

"Sąsiad bieganie odkrył, gdy praca w jednej z korporacji stała się nad wyraz nieznośna, stres zabijał w nim radość życia. Przeczytał gdzieś, by, nim wbije się w garnitur i ze ściśniętym żołądkiem ruszy rano do roboty, przebiegł kilka kilometrów. Okazało się, że pomaga..."

"Biegały nas setki, a teraz biegają tysiące" - cytuję mojego sąsiada, który tuż za metą Maratonu Warszawskiego wygłosił taki komentarz do kamery. 42. kilometr i 195. metr biegu nie jest miejscem do zebrania myśli, więc sąsiad, zamiast sadzić się na intelektualne wygibasy, celnie i prosto oddał sens imprezy. Podobnie uważał pytający dziennikarz, który z wydyszanej sentencji, zrobił centralny punkt telewizyjnego felietonu. I tak kolega został medialną gwiazdą bloku, celebrytą naszej ulicy. Na popularność zasłużył. Już wcześniej wzbudzał u nas podziw hartem ducha, gdy przed godziną siódmą rano, niezależnie od pogody i pory roku, widzieliśmy go z okna, jak rozciągał się przed klatką schodową po odrobieniu kolejnych kilometrów czy tempówek. Witaliśmy też jego rodzinę, gdy wracała z Londynu, Berlina czy Florencji, gdzie podróżowała zwiedzać oraz dopingować męża i tatę. Od roku w porannych treningach towarzyszy mu córka i tylko patrzeć, jak przebiegnie pierwszy maraton (godzinę na 10 km łamie już bez najmniejszych problemów). Sąsiad bieganie odkrył, gdy praca w jednej z korporacji stała się nad wyraz nieznośna, stres zabijał w nim radość życia. Przeczytał gdzieś, by, nim wbije się w garnitur i ze ściśniętym żołądkiem ruszy rano do roboty, przebiegł kilka kilometrów. Okazało się, że pomaga. Nie zrezygnował z terapii, nawet gdy zmienił pracę na dużo przyjemniejszą. A że jest człowiekiem metodycznym, z pasją zaczął czytać o treningach, sprzęcie i samych biegach. Dziś książek, pism, artykułów, stron internetowych i programów jest wiele, ale dobre kilka lat temu o masowym bieganiu mówiło się tylko, wspominając Tomasza Hopfera, który w latach 70. w kultowym "Studio 2" próbował zaszczepić w Polakach miłość do truchtania. Łatwo dostępne były jedynie teksty Piotra Pacewicza, wtedy wicenaczelnego "Gazety", który wspierany przez gwiazdy sportu postanowił pod szyldem "Polska biega" wypromować jogging tak, jak wcześniej udało się "Gazecie" zmienić polskie porodówki akcją "Rodzić po ludzku". Dziś może być dumny z tego projektu. Nie wszyscy wyznawcy biegowej religii są tak żarliwi jak mój sąsiad, który szykuje się do złamania w maratonie trzech godzin, ale jednak chodniki zmieniły się, i to bardzo. Rano i wieczorem widok truchtaczy stał się nieodłącznym elementem miejskiego krajobrazu, nawet jak lekko siąpi. Specjalistycznych sklepów dla biegających w samej Warszawie jest kilkadziesiąt. A w biegach masowych startuje po kilka tysięcy zawodników. Śmiem też twierdzić, że po części efektem tego biegowego boomu są sukcesy naszych zawodowych długodystansowców. Zawsze to przyjemniej i łatwiej (również z punktu widzenia biznesowego) trenować popularną dyscyplinę. Zaryzykuję więc tezę, że pomału wyrastamy na "kenijczyków" Europy. Przemek Iwańczyk, również biegacz amator oraz autor promującego bieganie programu "Atleci", rozmawia z jedną z naszych biegowych "gwiazd" Iwoną Lewandowską, która w maratonie we Frankfurcie poprawiła swój życiowy rekord i ustanowiła jeden z najlepszych w tym roku wyników w Europie (2.28:32). Niespotykany rezultat osiągnął też Henryk Szost, który był dziewiąty, pierwszy z Europejczyków, w maratonie podczas igrzysk w Londynie. Bardzo optymistyczne jest to, że wystarczyło tylko kilku zapaleńców, trochę pozytywnej energii i otwartość mediów, by mieć taki efekt, jaki dziś obserwujemy. A przecież musimy sobie zdawać sprawę, że nadal w masowym bieganiu dopiero się rozpędzamy. W Niemczech, Skandynawii, Japonii, Australii czy USA różnego typu imprez jest wielokrotnie więcej i ludzi biegających też. Na dodatek w tych krajach moda na sport nie ogranicza się do biegu. Triatlon, biegi górskie, rowery, tenis, golf, gry zespołowe, dyscypliny narodowe (lacrosse, bule, frisbee, wioślarstwo itd. itp.) - wszystkie te aktywności uprawiane są na masową skalę. Roboty więc jeszcze wiele, bo trawestując powiedzenie mojego sąsiada, teraz chodzi o to, by ruszały się nie tysiące, ale miliony.

Tekst: Wojciech Fusek

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.