Wojciech Staszewski: Włoch Donado Pietri słania się na finiszu maratonu na olimpiadzie w Londynie przed stu laty. Goni go Amerykanin, kibice przeciągają Włocha przez linię mety, potem zostanie zdyskwalifikowany, ale to on, a nie zwycięzca przeszedł do historii. Widziałaś te zdjęcia?
Agnieszka Janasiak: - Nigdy nie interesowałam się dramatycznymi finałami maratonów.
Aż w tegorocznym maratonie w Łodzi sama zagrałaś w takim dramacie. Jeszcze na sto metrów przed metą biegłaś nie zagrożona po zwycięstwo. I co się stało?
- Miałam 20 sekund przewagi nad drugą - Białorusinką. Był zbieg do hali, to obciążyło mięśnie czworogłowe uda. Nagle ciemność i nogi się pode mną ugięły. Upadłam. Pomyślałam, że to zwykła wywrotka, podniosłam się i ruszyłam. Ale dolna połowa ciała przestała mnie słuchać, to było jak paraliż. Znów upadłam. Podnieść się drugi raz było gorzej. Miałam pełną jasność umysłu, wiedziałam, że meta jest tuż. Znów wstałam i ruszyłam do mety.
Tyle że wtedy Białorusinka, która już wbiegła do hali zobaczyła, że masz kłopoty i przyspieszyła.
- Myślałam tylko o mecie. Na ostatnich metrach zaczęłam podnosić ręce do góry ze szczęścia. Bo ja jeszcze nigdy nie wygrałam maratonu, byłam druga, trzecia, ale nie pierwsza. Już miałam złapać szarfę rozpiętą na finiszu dla zwyciężczyni. I nagle zobaczyłam, że ktoś mi tę szarfę zabiera.
Białorusinka dopadła Cię na ostatnim metrze. O zwycięstwie w maratonie rozstrzygała fotokomórka.
- Myślałam "Boże, nie rób mi tego". A kiedy ogłosili komunikat, to... rozpacz. Trener i mój pacemaker próbowali mnie pocieszać, dyrektor maratonu mówił, że zrobiłam dla ich imprezy wspaniałą rzecz. A ja chodziłam pod hali i płakałam. Zabrali mnie do karetki, bo po tych upadkach miałam rozbite kolano i pooraną brodę. Poszłam na masaż i cały czas myślałam, dlaczego nogi robiły coś innego, niż chciałam. Może dlatego, że to był pierwszy maraton po rocznej przerwie? Rok temu przed mistrzostwami Polski w Pile miałam kontuzję - złamanie zmęczeniowe kości udowej.
I nic nie trenowałaś?
- Lekarz pozwolił mi biegać na basenie, w pasie wypornościowym. I jeździć na rowerze. Jeszcze o kulach zaczęłam chodzić też na siłownię. Robiłam trzy treningi dziennie, żeby coś robić. A i tak byłam zamknięta w sobie, smucił mnie widok biegacza, na trasę maratonu w moim Poznaniu nawet nie wyszłam. Jak w pierwszy dzień świąt lekarz pozwolił mi przetruchtać jedno okrążenie wokół stadionu, to jakbym dostała prezent pod choinkę. Sypał śnieg, było zimno i pięknie. Trenować do maratonu zaczęłam dopiero w lutym.
Utrzymujesz się z biegania. To z czego żyłaś przez ten czas?
- Mieszkam jeszcze z rodzicami, pomagają mi. Odłożyłam też trochę z wcześniejszych startów - Polsce, w Niemczech, w Chinach i w Indiach. I z pracy w sklepie sportowym na pół etatu. Zaczęłam treningi biegowe, kiedy studiowałam zaocznie fizjoterapię i pracowałam w sklepie spożywczym. Jak miałam popołudniową zmianę, trenowałam rano. A jak poranną, to biegałam do pracy. Start po czwartej, trening na pustych ulicach, tylko samochody z piekarni jeździły, rozciąganie i o 5.30 zaczynałam pracę. Wracałam też biegiem. Sportowiec cały czas wisi na włosku. Zwycięstwo raz jest, raz nie ma. A trzeba inwestować w obozy, odżywki. Gdybym znalazła sponsora, mogłabym zawalczyć o minimum olimpijskie na Londyn. Na razie wspiera mnie tylko Powerade, dają mi napoje izotoniczne.
Ile pieniędzy straciłaś na finiszu w Łodzi?
- Dwa tysiące złotych, bo pierwsza nagroda to było sześć tysięcy, a druga cztery. Ale o pieniądzach w czasie biegu w ogóle nie myślałam, tylko o tym, że mam szansę jak nigdy, wygrać maraton. Wolałabym dostać nagrodę z drugiego miejsca, ale żebym była pierwsza.
Nie byłaś.
- Przewróciłam się, ale wstałam i biegnę dalej.