Bieg Rzeźnika - dużo dalej niż maraton

Komańcza, Bieszczady. 24 czerwca 2011 roku, godzina druga w nocy. Ciemność spowija śpiące budynki. Wszędzie panuje cisza. Nic nie zapowiada, że za chwilę w centrum miejscowości, na placu przy kościele, zjawi się blisko 400-osobowa grupa ludzi. Grupa, która ma tylko jeden cel oddalony o blisko 80 kilometrów...

6 miesięcy wcześniej

Korespondując regularnie ze Sławkiem, często przechwalaliśmy się swoimi czasami i osiągnięciami. Z obu stron padały propozycje wspólnych startów w różnych imprezach biegowych, bądź wypadów w góry. Nie pamiętam dokładnie dnia, kiedy nagle w naszych rozmowach, pojawił się temat "Biegu Rzeźnika". Uznawany za najtrudniejszy w kraju bieg, rozgrywany jest od ośmiu lat w Bieszczadach. Trasa tradycyjnie prowadzi z Komańczy czerwonym szlakiem do Ustrzyk Górnych i liczy prawie 80 km z ponad 3200 metrami podejść. Rywalizacja ze względów bezpieczeństwa przebiega obowiązkowo w zespołach dwuosobowych. Pomyślałem sobie, że biegając na bardzo zbliżonym poziomie moglibyśmy spróbować swoich sił w tym przedsięwzięciu. W sumie jeden warunek regulaminu byłby już spełniony. Powstał więc TEAM! Teraz pozostało się "tylko" przygotować kondycyjnie do pokonania bieszczadzkich wzniesień.

4 miesiące do Rzeźnika

Powoli popadam we frustrację. Wszyscy na około mnie biorą udział już w kolejnych (niemal niezliczonej ilości!)zawodach biegowych. A ja ? Na swoim koncie, nie mam jeszcze zaliczonego żadnego startu. Nie wiem, czy moje treningi idą w prawidłowym kierunku? Podglądając w sieci występy Sławka stwierdzam, że nabiera On mocy. A ja ? Wyjazdy na kolejne służbowe szkolenia i co raz bardziej rosnąca "niemoc".

Oczekiwany start

W końcu doczekałem się. Minęło kilka miesięcy od mojego ostatniego startu. W wyniku tego, stojąc na starcie I Półmaratonu ZHP w Pabianicach czułem niemal identyczną tremę jak przed moim pierwszym maratonem. Pamiętam, że do podobnych startów podchodziłem niemal z marszu bez większego stresu. A teraz ? Z samego rana już przy śniadaniu zastanawiałem się, jak mi pójdzie i z jakim czasem dobiegnę do mety. Nie bałem się tego, czy w ogóle przebiegnę dystans 21 kilometrów. Biegając w miarę regularnie zacząłem czuć powolny, ale regularny przyrost formy. Generalnie chodziło o "styl", w jakim ukończę swój pierwszy bieg w tym roku. Miałem się również dowiedzieć, jaki jest mój obecny poziom treningowy. Jaki był wynik ? Oczywiście dobiegłem do mety zmęczony, ale z uśmiechem na ustach. Nie wiedziałem, czy moje zadowolenie spowodowane było samym udziałem w długo oczekiwanych zawodach, czy przyzwoitym czasem na mecie. Pozostało mi tylko zanurzyć się w przypływie endorfiny

"R I C E formula"

Zostało niecałe dwa miesiące do zawodów. Na liście startowej do Biegu Rzeźnika już od jakiegoś czasu widniała dumnie nazwa naszego zespołu - "SKRZAT & Frajda". Byłem pełen optymizmu i kipiałem energią. Stając na starcie kolejnego (drugiego w tym roku) biegu - tym razem na dystansie 10 kilometrów - nie przypuszczałem, że zakończę go w tak pechowy sposób. Tuż po wystrzale startera, wszystko przebiegało zgodnie z planem do 800 metrów. Wówczas, nie wiedzieć w jaki sposób, stanąłem na skręconej do środka prawej stopie. Mogłem z góry zobaczyć niemal numer mojego buta, a ból, jaki się rozszedł po moim ciele pozwolił mi ujrzeć wszystkie 62 księżyce Saturna. Wściekły na siebie i na swoje nogi czekałem, co teraz będzie się działo. Na ile będę się mógł przemieszczać i jak bardzo spuchnie mi noga, kiedy ostygną moje mięśnie. Po przyjeździe do domu szybko zastosowałem się do "R I C E formula". Odpoczywałem, na krótko okładałem stopę lodem i owiniętą elastycznym bandażem kładłem wyżej. Pozostało mi uzbroić się w cierpliwość i czekać. Pomyślałem tylko: "nie będzie łatwo". I ta wielka niewiadoma. Jak długo?

Czas pauzowania i czas treningów

Zmuszony do pozostania na niełasce losu, postanowiłem nie tracić czasu i zacząłem trenować. Jako mój cel obrałem sobie wzmocnienie mięśni brzucha, grzbietu i stawów kolanowych. Dodałem do tego trenażer oraz wizyty na pływalni. Jedno jest pewne, regularne treningi pozwoliły mi nie popaść w szaleństwo.

Schowanie własnej dumy do kieszeni

Pomyślałem sobie, że tego rodzaju zawody są doskonałą okazją do testowania np.: odzieży, obuwia bądź odżywek. Postanowiłem więc poszukać sponsora, który "wyekwipowałby" nas na czas zawodów. Niestety często jest tak, że jeżeli nie jesteśmy utytułowanymi sportowcami z niekończąca się listą sukcesów, nikt nie jest zainteresowany wysłuchaniem naszej propozycji. Dlaczego?!? Przecież to my będziemy rozpowiadać i rozpisywać się na forach, co było dobre i co się sprawdziło. Z wielomilionowych kontraktów na przykład z aktorami lub kierowcami F1 nigdy się nie dowiemy co jest dobre, a co nie. Cóż, bliski zrezygnowania w końcu znalazłem zrozumienie u producenta odzieży termoaktywnej Brubeck. Byłem w siódmym niebie. Otrzymując komplet świetnie dopasowanych ubrań zdałem sobie sprawę, że nie mam odwrotu. Musiałem zdobyć metę za wszelką cenę. Przed wyjazdem w Bieszczady wykonałem jeszcze kilka krótkich treningów. Wiedząc, że jest już za późno na ilość poszedłem w jakość. W moim treningu zaczęło przeważać sporo interwałów, podbiegów i szeregu ćwiczeń plyometrycznych. Wszystko to było za mało i wiedziałem, że na trasie przyjdzie mi za to zapłacić.

Najdłuższy rozdział, czyli oczekiwany wschód słońca Przyjeżdżając w Bieszczady nie byłem w ogóle zaskoczony widząc wiele znajomych twarzy. Niczym ćmy lecące do światła podobnie i nas biegaczy ogarnia jakaś magia i karze jechać na sam kraniec Polski. Po przywitaniu się ze Sławkiem i znajomymi, odbieramy pakiety startowe i udajemy się na krótki spoczynek. Do startu pozostało kilka godzin. Szybki sen i już siedzę w autobusie do Komańczy. Poruszam się jak w transie. Niewyspanie przeplata się z wielką niewiadomą - jak będzie na trasie? W moim umyśle nie ma ani grama zwątpienia, czy się uda? Tego jestem pewien!

fot. Monika Strojny www.monikastrojny.com

Komańcza, środek nocy. W centrum, na placu koło tutejszego kościoła, gromadzi się coraz więcej ludzi. W powietrzu czuć lekkie zdenerwowanie i zniecierpliwienie. Każdy czeka na długo oczekiwany wschód słońca.

Wybija trzecia godzina. Ciszę rozdziera huk wystrzału oznaczający rozpoczęcie VIII Biegu Rzeźnika. Blisko 400 osób biegiem rusza w jednym kierunku. Mając jeden cel - oddalony o 80 kilometrów - każda para podąża czerwonym szlakiem. W ciemnościach, staram się nie zgubić Sławka w tłumie. Nie możemy się rozdzielić na odległość większą niż 200 metrów. Nie jest łatwo. Fala biegaczy porywa raz jego, raz mnie. Kolejną trudnością jest omijanie po ciemku wszelkich nierówności i dziur na asfaltowej drodze rozpoczynającej bieg. Kiedy pierwsze pary skręcają na typowy leśny szlak zaczyna padać deszcz. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Trzeba stać się obojętnym na to, że w ułamku sekundy nie mamy na sobie suchej nitki. W butach przez chwilę jest jeszcze sucho kiedy nagle, łapiąc równowagę na grząskim gruncie, zaliczam pierwszą głęboką kałużę. Chwilę po tym, ześlizgując się z mokrego kamienia, moja stopa ląduje w rwącym potoku. Od tej chwili musiałem być tylko dobrej myśli i modlić się, aby nie odparzyć sobie stóp.

Nasze równe tempo od początku wydawało mi się powolne. Sławek co chwila stopował mnie widząc jak przyśpieszam goniąc za wyprzedzającymi nas parami. Postanowiłem się trzymać jego pleców. Po dwóch godzinach i ośmiu minutach zaliczamy pierwszy punkt na Przełęczy Żebraka. Tutaj szybko opróżniamy kubeczki wypełnione izotonikiem i za chwilę dalej znikamy w gęstwinie krzaków. Zachmurzone niebo powoli robi się nieco jaśniejsze. Wszelkie pokonywanie wystających gałęzi i korzeni robi się dużo łatwiejsze. Miejscami zaczynam się czuć nieswojo, kiedy stwierdzam, że przez dłuższą chwilę zaczynamy biec sami. Szybko upewniam się, czy na drzewach nadal widnieją czerwone kreski szlaku. Nie wiedzieć kiedy, po niespełna dwóch godzinach, przed nami wyrastają pierwsze budynki. Jesteśmy w Cisnej. Tutaj czeka nas kolejna króciutka przerwa. Słodki batonik, uzupełnienie płynów w naszych Camelbakach i naprzód. Jesteśmy 33 zespołem.

Znając doskonale Bieszczady wiedziałem, że dopiero teraz zaczynają się schody - strome podejścia. Dzięki Sławkowi cały czas utrzymujemy równe tempo. Biegniemy tylko na w miarę płaskich miejscach, resztę stromizn przemierzamy idąc i wspierając się na kijach. Tak pokonujemy kolejny etap zbliżając się do najtrudniejszych odcinków biegu. Po długich trzygodzinnych zmaganiach zjawiamy się w Smerku. Tutaj porzucamy nasze przemoczone buty i skarpety na rzecz nowych i suchutkich. Jesteśmy na 29 pozycji. Przebijające się nieśmiało zza chmur słońce powoli osusza trasę biegu. Nogi powoli przestają się cofać na śliskiej gliniastej ziemi. Zaciskam zęby i zaczynam powolną wspinaczkę w kierunku krzyża na Smerku. Wyłączając od jakiegoś czasu myślenie: "ile jeszcze?", wkraczamy w końcu na pięknie porośnięte, falujące od wiatru, trawiaste połoniny. Zdobywając szczyt nareszcie mogę wyprostować zgarbione plecy i złapać oddech świeżego powietrza. Dobrze, że byłem tutaj wiele razy. Nie mam w ogóle czasu na podziwianie przepięknej panoramy. Zaczynam gonić Sławka, który złapał wiatr w żagle i rozpędza się coraz bardziej. Powoli przychodzi czas zapłaty za nieprzebiegnięte kilometry na treningach. Z kołaczącymi po mojej głowie myślami typu: "Im trudniej tym lepiej", czy "Ból to fikcja" dobiegamy w końcu na 24 miejscu do Brzegów Górnych. Nie tracąc zbyt dużo czasu pochłaniamy napój energetyczny, który niby ma dodać nam skrzydeł i udajemy się na ostatni 9,5 kilometrowy odcinek. Na podejściu na Połoninę Caryńską słyszę maksymę Sławka: "Ból przeminie, a chwała pozostanie". Coś w tym jest pomyślałem sobie. Zawsze po każdej trudnej podróży bądź wędrówce pozostają w naszej pamięci pozytywne wspomnienia.

W końcu po 11 godzinach i 31 minutach zmagań docieramy na parking w Ustrzykach Górnych na upragnioną METĘ. Na naszych szyjach dumnie zawisł, charakterystyczny, wypalany z gliny medal. W klasyfikacji końcowej z ponad 200 startujących zespołów, awansowaliśmy na 21 pozycję, spośród 144, które w ogóle ukończyły bieg.

Podziękowanie Dzięki firmie Brubeck czuliśmy się jak "zawodowy" team. Dobrze dobrana i komfortowa odzież w pełni pozwoliła nam cieszyć się biegiem i walką z innymi.

Marcin Ćwiek

Dołącz do nas na Facebooku.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.