Dlaczego San Escobar Marathon?
Wyjazd do San Escobar wypadł dosyć niespodziewanie. Po ostatnich doniesieniach nt. zacieśnienia współpracy między naszymi rządami postanowiłem sprawdzić kalendarz biegów w tym egzotycznym kraju i tak oto trafiłem na największy maraton w tamtej części świata. Szybka decyzja, rezerwacja biletów PKP i następnego dnia byłem w drodze do stolicy czyli pięknego Santo Subito. Start wyszedł z treningu, bez specjalnego taperingu. Tak miało być. To start na Kanarach jest priorytetem, tutaj miałem sprawdzić tylko swoją obecną formę.
Profil trasy jak i klimat panujący w San Escobar idealnie oddają warunki na Gran Canarii. Ciepły, oceaniczny klimat, wietrznie nad wybrzeżem i zimno w górach. To kopia kanaryjskich warunków. Pasmo górskie Sierra Corleone jest bardzo podobne do gór w okolicach Las Palmas. Nic lepszego nie mogło mi się trafić na kilka tygodni przed docelowym startem.
Dzień przed biegiem
Stolica Santo Subito powitała mnie słońcem i morską bryzą. Był to lekki szok dla organizmu, który przez ostatnie dni zmagał się z mocno ujemną temperaturą w Polsce. Start miałem zaplanowany już następnego dnia, więc czasu na aklimatyzację było niewiele. Na szczęście podczas TransGranCanarii będzie lepiej. Wylatujemy już w środę, na trzy dni przed startem, by przywyknąć do panujących warunków – tutaj nie miałem takiego komfortu.
Nie było dużo czasu na zwiedzanie. Z dworca kolejowego rikszą przejechałem do Hotel Grande Speluna w 20 minut, ale to wystarczyło by zobaczyć piękno tego wspaniałego miasta. Nowoczesne budowle ze smakiem sąsiadowały z zapierającymi dech w piersi zabytkami. Minąłem też budowany na głównym placu miasta pomnik ku czci naszego Ministra MSZ. Poczułem się dumny z bycia Polakiem. Na ulicach panował tłok, ale ludzie nigdzie się nie spieszyli. Każdy wydawał się być uśmiechnięty i życzliwy. To chyba ten latynowski luz. Szybkie zameldowanie w hotelu i mogłem udać się na ostatni posiłek tego dnia czyli tradycyjne ładowanie węglowodanami. Wybrałem restaurację z makaronami przyrządzanymi w tradycyjnym sanescobariańskim stylu. Jednym słowem PYCHA! Gdy tylko znajdę czas na urlop wrócę tam na zwiedzanie i poznawanie kultury oraz kuchni tego kraju. Jednak teraz był już tylko czas na przygotowanie sprzętu i sen przed startem, który czekał mnie następnego dnia.
Chwile przed startem
Start biegu znajdował się w oddalonym o 42 km San Domierzu do którego dotarłem autokarem dla biegaczy. W biurze zawodów zjawiłem się na półtorej godziny przed startem. Przy odbiorze pakietu startowego, gdy okazało się, że jestem Polakiem, podszedł do mnie dyrektor biegu senior De’Tronina. Uścisnął mi dłoń i powiedział, że będę traktowany jako zawodnik elity. Bardzo ucieszyła mnie ta wiadomość i po krótkiej wymianie uprzejmości zacząłem tradycyjną koncentrację ze słuchawkami na uszach i muzyką z filmu Rocky. Na pół godziny przed startem wykonałem krótką rozgrzewkę. Maraton nie wymaga zbyt mocnego rozgrzewania. Tempo jest na tyle komfortowe, że wystarczy chwila truchtu, parę ćwiczeń i 3-4 przebieżki. Na 5 minut przed startem znalazłem się tuż przed taśmą wraz z najlepszymi maratończykami w Ameryce Południowej.
Maszyna ruszyła
Po wspólnym radosnym odliczaniu, wśród tłumów kibiców na głównej ulicy miasta ruszyliśmy. Nie chciałem zaczynać za mocno, ale fakt wyróżnienia mnie poprzez start wśród elity spowodował, że zabrałem się z pierwszą grupą i już po pierwszych dwóch kilometrach uformowała się czołówka licząca dwunastu biegaczy. Wśród nas był najlepszy maratończyk z San Escobar czyli Klepaczos dos Kilometros. Jego życiówka 2:04:01 robiła wrażenie, ale tez motywowała mnie do trzymania się w czołówce i biegu z tak znakomitymi zawodnikami. Maraton to taka konkurencja gdzie przez pierwsze 20-25 kilometrów nic nie powinno się dziać. Od taki tam bieg w trochę mocniejszym tempie. Ma to być dopiero preludium do pięknego, ale i brutalnie ciężkiego ostatniego odcinka biegu. Gdy już na początku biegu masz problemy to wiesz, że ten maraton nie będzie udany. Na szczęście udało mi się przebiec pierwsze 27 km zachowując sporo siły na dalszą rywalizację.
Przemierzam jedną z ulic miasta gdzie czekają kibice Gerard Piekart/Tuba Siedlec
Przemierzam jedną z ulic miasta gdzie czekają kibice
Mimo że temperatura rosła, a teren zaczynał być coraz bardziej górzysty to bieg przebiegał planowo. Na każdym punkcie picie, co drugi punkt żel energetyczny. Świetnie funkcjonowały też kurtyny wodne rozstawione co 3-4 kilometry. Tutaj należą się wielkie brawa dla organizatorów! Jako że wyznaję zasadę, że na zawodach przyjmuję tylko sprawdzone odżywki zabrałem ze sobą na trasę cztery żele energetyczne przetestowane podczas treningów. Widziałem jednak, że w punktach odżywczych na zawodników elity czekały odżywki w postaci białego proszku. Na torebkach było logo Escobar Energy. Ciekawy był sposób przyjmowania tych odżywek, ponieważ wciągało się je nosem. Może to jest trend, który rozszerzy się na innych producentów suplementów? Zawodnicy stosujący Escobar Energy byli wyraźnie pobudzeni, a jednocześnie poruszali się jak w transie. Jednak ja nie zamierzałem odpuszczać. Wchodziliśmy w najciekawszy odcinek trasy między 29 a 40 kilometrem… góry Sierra Corleone.
Odbieram medal za metą jako trzeci zawodnik SEM Paweł Borkowski http://boroborkowski.pl/
Na to czekałem. Pierwszy podbieg był prawie tak stromy jak mityczna warszawska Agrykola, a ciągnął się przez ponad kilometr. Przed samym szczytem z naszej grupy została trójka zawodników gospodarzy, biegacz z Kolumbii sponsorowany przez Escobar Enegry i ja. Za samym szczytem następował ostry zbieg dający popalić mięśniom czworogłowym. Jednak na tym etapie wyścigu nie można już kalkulować. Postanowiłem trzymać się swoich towarzyszy bez względu na wszystko. Był to bieg ewidentnie na miejsce, a nie na czas. Zorientowałem się że przez pierwsze 20 km nawet nie patrzyłem na zegarek. Na krótkim płaskim odcinku przed kolejnym podbiegiem mój stoper wskazywał tempo 2:52 min/km. Było naprawdę mocno! Po kolejnych podbiegach i zbiegach nadszedł czas na ostatni, najmocniejszy podbieg. Chwile wcześniej odpadł jednej z gospodarzy. Po prostu się zatrzymał i z ogromnymi skurczami usiadł na krawężniku w towarzystwie sanitariusza. Na ostatnim podbiegu samochód transmisyjny zbliżył się do naszej czwórki, a z wnętrza słychać było żywiołowy komentarz. Wiedziałem, że tempo jest mocne, że biegnę w największym biegu w Ameryce Południowej i mam szansę na ogromny sukces. Do ostatniego szczytu zostało jakieś 300 metrów i wtedy Kolumbijczyk zaatakował. Razem z nim poleciał dos Kilometros, a ja jak cień na jego plecach nie ustępowałem kroku. Na szczycie było nas trzech i wiedzieliśmy, że to któryś z nas wygra tę imprezę, chwałę, splendor, wielki puchar i roczny karnet wstępu do regionalnej sieci restauracji Mc Kokso’s. Ostatnie dwa kilometry do już zbieg z gór do Santo Subito. Prosta, szeroka droga będąca reprezentacyjną arterią miasta. Na ulicach tłumy. Kobiety i mężczyźni żywiołowo dopingowali. Dzieci radośnie machały chorągiewkami. Nie czułem się gorszy. Wydaje mi się, że dopingowali każdego z nas. To było piękne uczucie poczuć się jak w domu będąc w odległym zakątku świata.
Do mety został kilometr. Nikt nie kalkulował. Na zegarku 2:45 min/km. Długi finisz rozpoczęty. Biegliśmy ławą walcząc do upadłego jak Salazar i Beardsley w trakcie słynnego pojedynku w słońcu podczas maratonu bostońskiego w 1982 roku. Każdy z nas był głównym aktorem tego dramatycznego przedstawienia. Ostatnie 500, 400, 300 metrów. Sylwetki kibiców się rozmywają. Patrzę już tylko w bramę z napisem meta. Motocykl policyjny prowadzący nas zjechał do boku, to samo auto z zegarem na dachu. Ostatnie 150 metrów pamiętam jak przez mgłę. Na metę wpadamy w odstępie dwóch sekund. Pierwszy dos Kilometros, drugi El Nosos z Kolumbii trzeci ja. Padam na kolana, potem na plecy. Przed oczami mroczki.
Lokalna seniorita pomaga mi za metą Gerard Piekart/Tuba Siedlec
Lokalna seniorita pomaga mi za metą
Odzyskanie pełnej świadomości trwało jakiś kwadrans. Podszedł do mnie zwycięzca i zapytał po angielsku czy wiem czego dokonaliśmy. Spojrzałem na telebim. Zwycięzca 1:58:00, ja 1:58.02. Rozbiliśmy w pył rekord świata. Niestety wyniki z San Escobar Marathon nie są brane pod uwagę w tabelach rekordów przez nieregulaminową trasę, podobnie jak w Bostonie. Nieważne! Po kilkudziesięciu minutach stanąłem na podium tak wielkiej imprezy! Byłem w niebie!
Do kraju wróciłem z ogromnym pucharem, niezapomnianymi wrażeniami i torbą Escobar Energy (miałem jakieś problemy na lotnisku z tą nagrodą, ale dzięki wstawiennictwu polskiego MSZ udało się wszystko załatwić). Mam nadzieję, że w lutym w równie dobrym nastroju będę wspomniał bieg na Gran Canarii.
P. S.
Nasz start podczas Trans Gran Canaria organizowany przez producenta suplementu diety Padma Plus Active oraz HiTide Hostel Las Palmas jest prawdą. Jeśli chcesz wiedzieć więcej o przygotowaniach, sylwetkach zawodników oraz przeczytać relację ze startu śledź nas na facebookowym wydarzeniu…
P.S.2
Zdjęcia pochodzą z Biegu Siedleckiego Jacka. Temperaturą bieg ten niczym się nie różnił od biegu na San Escobar.
O Autorze:
Bartek Falkowski - biegacz amator i trener Bartek Trenuje Team. Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Z bieganiem związany od 3 lat. Biega dla wyników, nie dla endorfin.