Dowiedziałam się o tym maratonie, gdy tylko wraz z mężem zaczęliśmy biegać. Staż mamy raczej mizerny - 18 miesięcy… W ciągu tego roku zostałam maratonką, bardzo starannie dobierając biegi. Powstała lista maratonów marzeń, z maratonem na Jamajce do przebiegnięcia. Niebagatelną rolę odegrał blog Warszawskiego Biegacza, który w 2015 wygrał Reggae Maraton i obszernie go zrelacjonował. Niespodziewanie pod koniec sierpnia pojawiły się bilety lotnicze bezpośrednio z Warszawy na Jamajkę w terminie biegu. Po 15 minutach bilety były kupione, zarejestrowaliśmy się na bieg i zarezerwowaliśmy hotele.
Dwa tygodnie na Jamajce to inna historia, najważniejszy był maraton. W czwartek 1 grudnia bez kolejek w centrum sportowym odebraliśmy swoje pakiety startowe. Jak na polskie standardy raczej skromne: torba, t-shirt, długopis, kilka ulotek, woda, izotonik i orzeszki.
W piątek o 17:30 swoje podwoje otworzyła restauracja Cosmo, z uznawanym za najlepsze na świecie pasta party. Restauracja jamajska – na plaży, piasku, pod chmurką. Do punktów z jedzeniem na początku ustawiły się długie kolejki, potem był już luz. Na scenie wystąpiły zespoły muzyczno-taneczne, a po nich do nocy trwała dyskoteka. Było mnóstwo ludzi, dobrej zabawy i tańców.
Maratony w ciepłych krajach mają to do siebie, że rozpoczynają się na długo przed wschodem słońca. Pobudka chwilę przed 4 rano, chcieliśmy spokojnie się przygotować i spokojnym marszem dojść na start. Specjalnie wybraliśmy hotelik oddalony około 3km, żeby nie chodzić za dużo. Organizatorzy informowali, żeby na starcie stawić się o 4:30. Wyszliśmy, było ciepło, ale jeszcze przyjemnie. Kursowały busy dowożące zawodników na start, dużo ludzi szło pieszo, tak jak my. Rozgrzewka gwarantowana.
Na miejscu był już spory tłum. Spotkaliśmy Polaków, parę z Poznania, którzy startowali na połówkę. Polska ekipa liczyła 7 osób, z czego tylko my startowaliśmy w pełnym
maratonie. Udało nam się wszystkich poznać, porozmawiać, a z parą z Oleśnicy połączyła nas biegowa przyjaźń, którą podtrzymujemy także w kraju.
Ustawiliśmy się w odpowiedniej strefie czasowej i odliczaliśmy minuty do startu. Ruszyliśmy całą masą na trasę. Przed nami dwie pętle. Na początku było sporo wyprzedzania i zamieszania. Trasa poprowadzona była główną ulicą wzdłuż plaży – widoków nie było. Stref kibiców też brakowało. Naliczyliśmy dwa – jeden w mieście, wesoła ekipa z głośną muzyką i drugi już poza centrum Negril – sprzedawcy kokosów (nasi znajomi) trąbili na muszlach. Wzdłuż trasy były też ustawione samochody, z których puszczali reggae. Jeden – pod koniec trasy namiętnie odtwarzał religijne kazania, biegło się do tego koszmarnie.
Szału nie było, muzyki mało, kibiców mało, klimatu brak. Najwięcej dopingowali nas po drodze turyści, goście hotelowi i inni biegacze wracający po biegu.
Pierwszą pętlę biegliśmy po ciemku, przyjemnie w dobrym tempie. Drugie kółko do 30 km było OK, po nawrocie niemiłą niespodzianką był brak wody na punktach. Słońce nieubłaganie wschodziło. Koło 30 km rozdzieliliśmy się i biegliśmy już osobno. Ostanie 5 km było męczarnią pod górkę i pod słońce.
Wpadłam na metę nieźle zmachana, mąż wbiegł 3 minuty za mną. Wypoczywałam w pozycji stojącej, poszłam po kokosa, potem posiedzieć na trawie. Wylałam na siebie 3 butelki wody i byłam mokra jak po kąpieli w basenie, poszłam moczyć nogi w Morzu Karaibskim.
Jedzenia nie było, nie licząc niedobrych okrągłych ala’pączków z dziurką. Po maratonie to słabe zabezpieczenie żywieniowe.
Szybko rozdano nagrody i zwinięto „miasteczko”, o godzinie 12 już było po wszystkim. Zbieraliśmy siły na powrót do hotelu – 3 km plażą. Poszliśmy. Po drodze zaliczyliśmy burzę, przynajmniej słońce już nas nie paliło.
Byłam, widziałam, przebiegłam, ale Reggae Marathon mnie nie zachwycił. Najważniejsze niedociągnięcia: za mało było punktów z wodą, niedopuszczalny był jej brak po 20 km. Izotonikiem, który się ostał nie dało się polewać a to były już godziny, gdzie słońce zaczynało mocno świecić. I najważniejsze: maratończycy byli chyba w tym maratonie! na doczepkę. Najlepiej bawili się ci co biegli dystans 10K i 21K. Mieli muzykę i zabawę na mecie, nam nawet już puścili ruch na ulicach i trzeba było zbiegać przed samochodami.
Mimo wszystko jestem zadowolona i drugi raz też wybrałabym 42 kilometry. 13 godzin w samolocie, by biec godzinę i czterdzieści minut ? Wolę pomęczyć się cztery!
A czas? Złamaliśmy cztery godziny, a ja byłam 5 kobietą na mecie.
42K: 03:54:26 i 03:57:56