Podyszymy tak po przyjacielsku

- Długo tylko marzyłam o czymś takim. Dzięki wam uwierzyłam, że ja też mogę, że dam radę - o zarażeniu się wirusem biegania opowiada koordynatorka akcji Polska Biega, Małgorzata Smolińska.

Pochodzę z rodziny kibiców, nie mylić z dzikim tłumem kiboli. W czasach, gdy w telewizji były dwa programy i na obu leciał dziennik, zwoływaliśmy się krzykiem ''spoooort''. Wiadomości sportowe były najważniejsze.

Pamiętam też niesamowite mecze w siatkę czy nogę, w których koszulki ''naszych" i ''ich" wbrew temu, co mówił Szpakowski, nie były zielone czy czerwone, ale co najwyżej jasnoszare lub ciemnoszare. O telewizorze kolorowym nam się nie śniło.

Już wtedy największym szacunkiem darzyliśmy sporty wytrzymałościowe. Tak już mamy, nadal tak jest. Wciąż wierzymy, że mimo dopingowych skandali sport jest generalnie czysty. Tour de France - to w domu święto. Na zimowych olimpiadach oglądaliśmy przede wszystkie biegi narciarskie. Płakaliśmy ze szczęścia, gdy Wanda Panfil wygrała w 1990 r. maraton w Londynie.

Bieganie maratonów to było coś! Marzyłam, że też tego dokonam.

Zaczęłam joggingować, bo miałam nadwagę. Niewielką, ale zawsze. To był koniec lat 80., mało ludzi biegało, ale spotkałam kilku weteranów. Jeden mówił, że startuje w biegach 100-kilometrowych - myślałam, że wciska mi kit i że takich biegów w ogóle nie ma.

Kilogramów nie ubywało, ''treningi'' trwały po 15-20 minut. Wystarczało na satysfakcję, bo rówieśnicy tego nie robili.

Latem 2000 r. przekroczyłam magiczną granicę godzinnego biegu. Pamiętam - z muzyką na uszach (jeszcze ze zwykłym walkmanem), zawsze sama, bo wydawało mi się, że towarzystwo to bezsens: pogadać się nie da, trudno dopasować tempo.

Był koniec lat 80. Starszy pan mówił, że startuje w biegach 100-kilometrowych - myślałam, że wciska mi kit i że takich biegów w ogóle nie ma

Dorobiłam się nawet poważnej kontuzji - na fałdzie asfaltu skręciłam nogę, ale jeszcze nie myślałam o startach. Że niby ja? Ja? Jak ci w telewizji?

Ale bieganie wciągało, bo jest tak proste (w porównaniu z jazda konną, którą uwielbiam) i tanie (w porównaniu z wyjazdami na narty). Biegając zwiedzałam sobie Warszawę. Ale tylko kibicowałam maratończykom, darłam się pełna podziwu i zazdrości.

Przełom nadszedł, gdy w Stanach wsłuchiwałam się w opowieści Piotra - był po kilku maratonach, radził, jak się przygotowywać. Perspektywa startu stała się mniej mglista. A bieganie po powrocie do Warszawy okazało się fajniejsze niż w wilgotno-upalnym nowojorskim lecie.

Jesienią 2007 r. w ''Gazecie Wyborczej" przeczytałam o Polska Biega. Byłam akurat w rodzinnej Jeleniej Górze, sprawdziłam na stronie, że jedyny bieg odbywa się przy szkole w Piechowicach. Dużo dzieciaków, fajna zabawa, zapał organizatorów. Dorosłych ''z ulicy'' jak na lekarstwo, wystartowało nas kilkanaścioro, na 3 km. Na mecie dali herbatkę, ale nawet do głowy by mi nie przyszło, że pół roku później to ja będę rozkręcać naszą akcję - radosne bieganie dla każdego, bez zadęcia.

Stało się. Wiosną 2008 r. zaczęłam pracować w ''Gazecie'' i dostałam pod opiekę Polska Biega. Oczy mi się otworzyły. Poznałam fantastycznych ludzi, którzy organizują mniejsze i większe biegi. Czasem fanatyków sportu, a czasem tylko i aż społeczników. Poznawałam kolejne drużyny ''Gazety'', amatorów i amatorki, którzy w kilkanaście tygodni przygotowywali się od zera do maratońskiego debiutu. Wyszliśmy poza relacje zawodowe - godzinami gadamy przez telefon nie tylko o startach, wynikach, kontuzjach, ale też o wakacjach, dzieciach, pracy.

W 2008 roku na mecie Poznań Maratonu wspierałam m.in. Przemysłała Poznańskiego z "Gazety Wyborczej" (Fot. Tomasz Kaminski / AG)

W sierpniu 2008 r. zrobiłam pierwszą dychę (czasami chwalić się nie będę, w końcu nie bijemy się o złotą patelnię). Kolejne dziesiątki, potem zapalenie w obu achillesach, przerwa, kolejne dychy.

Jak ja zazdrościłam uczestnikom ''Gazetowych'' drużyn, które Wojciech Staszewski trenował do maratonu poznańskiego. W końcu obiecałam sobie, że zrobię te 42,2 km. Żeby się spełniło, napisałam o tym postanowieniu w ''Gazecie"!

W lipcu 2010 r. obóz biegowy w Szklarskiej Porębie. Brakowało mi wybiegania, nadrabiałam gadaniem, żartami. Wszyscy rozprawiali, gdzie pobiegną na jesieni. - A ty, Gośka? - Nie, nie zdążyłabym się przygotować.

Ale poczułam, że coś się w mózgu przestawiło. Pamiętam e-maila Staszewskiego z końca lipca: ''Jakiś półmaraton na jesieni?''. Odpisałam natychmiast: "Może maraton?". Plan treningowy - podbiegi, dwugodzinne wybiegania i więcej, szybkie interwały - to był szok dla ciała i komplikacja życiowa, ale czułam, że robię postępy i trud stał się słodszy. Mocne uderzenie treningowe łączyłam z pracą jak na dwóch etatach, co nie jest najzdrowsze. Pierwszą zasadą ''prewencji kontuzyjnej'' jest bowiem sen i wypoczynek. Ale cóż, byłam już w woli mocy.

Pierwszy półmaraton w Łowiczu. Zaskoczenie: nie było tak trudno! Poczułam się jak Wanda Panfil, a na mecie dostałam pełno jogurtów, słoików z piklami i słodyczy.

10 października - maratoński debiut w Poznaniu. Nerwowość przed startem i gwałtowny słowotok na mecie. A na trasie rosnąca radość: że daję radę, że to właśnie ja biegnę, że z każdym kilometrem jestem bliżej spełnienia marzenia. Bez jednej przerwy zrobiłam lepszy czas niż oceniał trener Staszewski.

Szczęście.

Czy możecie sobie wyobrazić, jak mama, tata, siostra i brat pękali z dumy? Nie próbujcie, nie dacie rady. A moja polskobiegowa rodzina cieszyła się razem ze mną: ''No, Gosia, szacunek!''

Zimę trochę odpuściłam, ale zabieram się do pracy. Nie wylosowano mnie do maratonu nowojorskiego, pobiegnę więc w Warszawie. Dotrenuję się na pewno.

Polska Biega nauczyła mnie, że bieganie to - inaczej niż sądziłam kiedyś - sport towarzyski. Uwielbiam teraz truchtać, mając kogoś u boku. Nawet nie musimy rozmawiać, wystarczy, że tak sobie po przyjacielsku podyszymy.

Małgorzata Smolińska

Dołącz do nas na Facebooku