Maraton w alejach jerozolimskich

O siódmej rano stajemy na szerokiej alei w Jerozolimie na starcie I Jeruzalem Maraton. Dokładnie naprzeciwko przystanku autobusowego, gdzie dwa dni wcześniej był zamach bombowy.

Podłożony w koszu na śmieci ładunek zabił jedną osobę i ranił kilkadziesiąt. Przez kilka godzin zamknięto jedną z dróg wjazdowych do Jerozolimy. Ale następnego dnia po zamachu nie było śladu.

Przeciw terrorystom

- Co wy się tak pytacie, czy maraton będzie? Posprzątali po zamachu i żyjemy dalej - tłumaczył nam przewodnik polskiej grupy pochodzący z Wałbrzycha Józef Wilf. Przyjechaliśmy na bieg na zaproszenie izraelskiego ministerstwa turystyki, które chciało pokazać, że Izrael nie musi kojarzyć się tylko z terroryzmem.

Na konferencji prasowej wiceburmistrz Jerozolimy Nir Barkat mówił: - Ten bieg to nasza odpowiedź dla terrorystów. Że nigdy nie przestaniemy biec.

Barkat wystartował tym razem na dystansie półmaratonu, ale ma za sobą już pięć maratonów, ostatni w Nowym Jorku. To po tym biegu postanowił zorganizować maraton w Jerozolimie. - To wielka siła nośna dla miasta - przekonywał dziennikarzy.

Trzy religie, jeden Bóg

Nie do końca się udało. Najsilniejszą grupą kibiców była dopingująca nas polska ekipa. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ich na dziesiątym kilometrze, zdębiałem: polskie flagi, twarze wymalowane w barwy narodowe, transparent z naszymi imionami i głośny doping. Była jeszcze grupka z rosyjską flagą.

Symboliczne? Polscy Żydzi tworzyli Izrael. Rosyjscy masowo przyjeżdżają od lat 90.

- Na jednym z punktów, gdzie staliśmy - opowiada Tomasz Smokowski z Canal+, który tuż przed biegiem przegrał rywalizację z własnym organizmem i musiał zrezygnować - z okna kancelarii notarialnej wychylił się oburzony mężczyzna, co to za krzyki. Kobieta, która stała obok nas, odkrzyknęła: ''To chyba nie jest największy problem w tym kraju, że ktoś krzyczy na ulicy''. Jak się zorientował, że chodzi o maraton, to zamknął okno.

Do polskiej grupki dołączali miejscowi kibice. - Trzeba ich było tylko ośmielić - opowiada Smokowski. - Stawaliśmy zawsze w pustym miejscu, a jak przechodziliśmy na następne, to zostawialiśmy po sobie 30-40-osobową grupkę kibiców. Na 26. km dołączyli do nas arabscy chłopcy sprzedający baklawy i ortodoksyjny Żyd z pejsami i w czarnym kapeluszu. Zrobiło się ekumenicznie, jak w ogóle w tym mieście. Zapamiętałem trójkę biegaczy, żyda, muzułmanina i chrześcijanina, którzy biegli razem w białych koszulkach z napisem: ''Trzy religie, jeden Bóg''.

Polska grupka kibiców dała czadu. Nazajutrz, kiedy zwiedzaliśmy Górę Oliwną, podeszła do nas turystka: - Czy to wy wczoraj tak krzyczeliście na maratonie?

Mnie zapadła w pamięć starsza kobieta, najwyraźniej emigrantka z Polski, która w okolicy 15. km dodawała sił biegaczom w trzech językach na raz: - Jewriei! Go on! Już prawie z górki!

Marathon JerusalemMarathon Jerusalem REUTERS/RONEN ZVULUN

Wspinaczka do piekła

Górki jerozolimskie przerosły moją wyobraźnię. Jak ktoś nie biega, to może pomyśleć: co za problem, przecież po każdym podbiegu zbiega się w dół i nogi sobie odpoczną. Ale to tak nie działa.

Na profilu trasy widać 12 wzniesień, na których różnica wysokości między podnóżem a szczytem przekracza 50 m. To tak, jakby 12 razy wbiec na 17. piętro wieżowca.

- Największy wysiłek fizyczny w życiu - opowiada Marcin Chłopaś z ''Teleexpressu'' TVP. - Żaden z moich ośmiu maratonów nie był taki trudny. Tutaj można by dostać zadyszki nawet na spacerze. Ale dzięki górkom maraton był tak piękny. Nie dość, że egzotyka, to oglądana z tarasu widokowego.

Najgorszy był długi podbieg aleją Haim Bar Lev do Uniwersytetu Hebrajskiego między 30. a 35. km, czyli tam, gdzie maratończycy nadziewają się na słynną ścianę, albo, jak mówią Amerykanie, na plecy wskakuje ci małpa. Wspinaliśmy się wzdłuż nowo oddanej linii tramwajowej z zielonym trawnikiem między torami. Kiedy już, już wyglądało, że się ''wypłaszcza'', ulica znów zaczynała się wspinać ostro do góry.

- Siadła mi psychika i zacząłem trochę podchodzić - opowiada Chłopaś. - Dobrze, że się nie napinałem na żaden wynik. I dobrze, że nie było pełnego słońca, bo byłoby prawdziwe piekło.

Ustawione na trasie bramki nawilżające, które rozpylały mgłę wodną, nie były na szczęście potrzebne.

W Jerozolimie nie da się biec - jak zalecają trenerzy - równym tempem od startu do mety. Na odcinkach pod górę tempo spadało mi nawet do sześciu minut na kilometr, zbiegałem poniżej czterech i pół minuty. Starałem się pod górę nie walczyć mocno, żeby nie zakwasić mięśni, a nadrabiać z górki. Jednak pod koniec zabrakło mi energii i nie zdołałem złamać trzech i pół godziny.

Dużo lepiej zniósł podbiegi Kamil Dąbrowa z TOK FM i ''Szkła kontaktowego'' w TVN 24, który dobiegł niecałe dwie minuty za mną, zaledwie 15 minut gorzej od rekordu życiowego. Ja straciłem do życiówki 45 minut.

Marathon JerusalemMarathon Jerusalem REUTERS/RONEN ZVULUN

Dwa różańce

- Kiedy po kilku kilometrach wbiegliśmy w dzielnicę ormiańską, było wpół do ósmej i usłyszałem piejącego w środku miasta koguta. Uznałem to za dobry omen. Byłem podekscytowany, że biegnę przez tak wyjątkowe miasto. Na trasie przeżywałem momenty mistyczne, miałem w oczach łzy szczęścia - opowiada Dąbrowa.

Organizatorzy reklamowali ten bieg jako ''zapierający dech w piersiach''.

Dąbrowa: - Rzeczywiście dech mi zapierało i to nie tylko ze zmęczenia. Poruszało mnie, że ja, mały żuczek, biegnę dla tego starożytnego miasta, świętego dla trzech religii. Czułem, że to coś więcej niż bieg. Tak jak Żydzi kładą na grobach bliskich kamyki, żeby ich upamiętnić, tak my tym biegiem dokładaliśmy kamyk do pamięci o dziejach ich narodu. Poprzedniego dnia byliśmy w Yad Vashem, muzeum Holocaustu, następnego szliśmy na drogę krzyżową.

W Jerozolimie, gdzie łatwo usłyszeć polski język, nie byliśmy aż tak egzotyczni. Duża grupa biegaczy przyjechała z RPA, wszyscy ubrani w jednakowe, niebieskie koszulki. - Wiem, że dla nich to też był wyjątkowy bieg, a musieli pokonać 8 tys. km - mówi Dąbrowa.

- Pod koniec każdego maratonu staram się myśleć o żonie albo o dziecku, to pomaga przetrwać - opowiada Chłopaś. - Ale Jerozolima mnie tak wykończyła, że nie myślałem o niczym. Patrzyłem już tylko na zegarek, czy złamię pięć godzin. I udało się, dałem radę przyspieszyć.

- Modlitwy same wchodziły mi do głowy. Jak biegowa mantra. Ze dwa różańce odmówiłem - uśmiecha się Dąbrowa.

Mnie na tym piekielnym podbiegu do Uniwersytetu Hebrajskiego przypominały się izraelskie opowiadania Marka Hłaski. Na własnej skórze poczułem, o czym Hłasko pisał - piękno tego kraju, surowe warunki, jakie kraj dyktuje, i twardość, jakiej wymaga. Dla mnie to również był najtrudniejszy maraton w życiu. Najgorszy wynik w ostatnich pięciu latach i jedna z największych sportowych satysfakcji.

Marathon JerusalemMarathon Jerusalem AP/Bernat Armangue

Fałszywy finisz

Na starcie maratonu stanęło tylko niewiele ponad tysiąc osób, ukończyło go 828 (Marcin Chłopaś był 691., Kamil Dąbrowa 104., a ja dobiegłem 90.). To kilkakrotnie mniej niż w Polsce, a przecież nasz największy Poznań Maraton ledwie mieści się w pierwszej setce. W Nowym Jorku biegnie ponad 40 tys. ludzi, w Londynie, Paryżu, Chicago, Berlinie czy Tokio - ponad 30 tys. Ale Jerozolima debiutowała - dopiero buduje swoją markę i ci, którzy tu biegli, dopiero opowiedzą znajomym biegaczkom i biegaczom, jaki to niesamowity bieg.

Wygrał oczywiście Kenijczyk, bo oni wygrywają wszystkie biegi świata, ale nie ten, który wygrał.

Robert Kiprotich Cheruiyot po 2 godzinach 27 minutach i 44 sekundach przekroczył linię mety i zerwał wstęgę dla zwycięzcy. Musiał być zdumiony, bo na trasie uciekli mu trzej inni Kenijczycy. Cieszył się jednak krótko. Ogłoszono go wprawdzie zwycięzcą, a kamery sfilmowały jego triumf, ale już pół godziny później odebrano mu pierwsze miejsce.

W Jerozolimie rozgrywano bowiem trzy biegi - oprócz maratonu półmaraton i bieg na 10 km.

Krótsze biegi wystartowały 30 i 60 minut po maratonie. Dobry pomysł, żeby każdy znalazł coś na miarę swoich możliwości, ale organizatorom trochę zabrakło wyobraźni przy ustalaniu trasy. Na 22. km maratonu trasę przecinała ''dycha". W grupę maratończyków wbijała się rzeka biegaczy na 10 km, mijaliśmy się, uskakując nawzajem i dopiero za skrzyżowaniem rozbiegaliśmy się na swoje trasy.

Ta multibiegowość zaowocowała chaosem na mecie. Każdy z biegów miał osobny finisz, wszystkie położone w jednej okolicy, a ostatnie odcinki trasy maratonu i połówki częściowo się pokrywały. Policjanci, widząc grupkę trzech biegaczy prowadzących w maratonie, wzięli ich za półmaratończyków i skierowali na finisz półmaratonu. Dopiero czwartego zawodnika udało im się skierować właściwie i to on przez pół godziny był zdziwionym zwycięzcą.

Ostatecznie wygrał Raymond Kipkoech (2:26:38 - 17 minut gorzej niż życiówka), przed Johnem Kipkorir Utai i Michaelem Njoroge Kimani. Wśród kobiet niemal jednocześnie, w czasie 2:50:02 wpadły na metę Etiopka Worknesh Oda i Kenijka Rosaline David. Na trzecim miejscu - minutę po zwyciężczyniach - przybiegła Wioletta Kryza z Polski.

Ten finisz był zresztą jak kropka nad i. Ostatnie 195 m wyznaczono po trawie, więc organizatorzy - żebyśmy nie musieli biec po miękkim - wyłożyli ten odcinek zieloną matą. Niestety, poprzedniego dnia spadł w Jerozolimie potężny deszcz, mata namokła, a woda spod maty nie miała jak odparować. Finiszowaliśmy jak w grząskim bagnie.

Wojciech Staszewski

Dołącz do nas na Facebooku

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.