Jak się wzrusza żelazny człowiek

Maratony to dla niego za mało. Dlatego zaczął startować w zawodach triathlonowych - rozmowa z Piotrem Szrajnerem, uczestnikiem triathlonowego projektu IM 2010, biegaczem-amatorem z klubu Entre.pl.

Wojciech Staszewski: Kiedy przestał ci wystarczać maraton?

Piotr Szrajner*: U mnie było odwrotnie. Kiedy zaczynałem biegać, trafiłem w internecie na informację o zawodach Iron Man. Powiedziałem sobie, że wystartuję w nich, jak złamię trzy godziny w maratonie. Jedno i drugie było wtedy abstrakcją. Ale kiedy po półtora roku treningów pobiegłem maraton poniżej trzech godzin, stwierdziłem, że słowo się rzekło I zapisałem się na triathlon Iron Man we Frankfurcie.

Tak z marszu?

W pierwszym roku mi się nie udało, bo tam jest limit 2,5 tys. osób, miejsca kończą się w pierwszym dniu zapisów.

Los nad tobą czuwał?

W każdym razie zacząłem trenować, a wystartowałem rok później. Oprócz biegania trzy razy w tygodniu chodziłem na basen - na godzinę, półtorej godziny. Najgorszy był ten cholerny rower. Zimą jeździłem w domu, trzy-cztery razy w tygodniu wstawałem o świcie przed pracą, stawiałem rower na takiej specjalnej rolce, trenażerze, włączałem sobie półtoragodzinny film i starałem się dokręcić do końca filmu. Męczące psychicznie.

A fizycznie?

Trening triathlonowy zabiera dwa razy więcej czasu niż biegowy, ale jest łagodniejszy. Codziennie ćwiczysz różne partie mięśni, organizm lepiej to znosi. Najcięższe były podjazdy pod górę na rowerze, które zacząłem ćwiczyć od wiosny. Jak biegnę pod górę, jestem w stanie utrzymać do końca równe tempo. A na rowerze strasznie mi spadało, dostawałem mroczków przed oczami. Trudne było też pierwszy raz przejechać 130 km na rowerze. To coś takiego jak pierwsze 30 km w biegu. Potem się przyzwyczajasz.

Jak ci poszło na zawodach?

W pływaniu starałem się hamować, żeby wyjść z wody z nienaruszonymi zapasami energetycznymi. W strefie zmian się nie spieszyłem, wolałem mieć pewność, że dobrze przygotuję się do roweru, wytarłem się, przebrałem, założyłem pulsometr. Wiedziałem, że nie mogę przekroczyć tętna 135 uderzeń na minutę. A tempo z roweru wyszło szybsze, niż sądziłem, średnio 32 km/godz. Jadłem żele, batony, piłem - żeby naładować się energią na bieg. Maraton na koniec był łatwiejszy, niż sądziłem, najbardziej przeszkadzał nie wcześniejszy wysiłek, ale upał. Przebiegłem w 3:40 w równym tempie, na ostatnich pięciu kilometrach przyspieszyłem, bo czułem, że mam siłę, a jest już blisko. Całego Iron Mana zrobiłem w 10 godzin i 40 minut. Po pływaniu byłem w jednej trzeciej od końca stawki, a całość ukończyłem w jednej czwartej od początku. Triathloniści nie potrafią biegać.

Jak to?

W lipcu wystartowałem drugi raz w Iron Manie, w Szczecinie. To mniejsze zawody, ukończyło je 45 osób. Przez dziesięć i pół godziny prowadził tam jeden Niemiec. Mocny jak diabli. Trzy kilometry przed metą maratonu dogoniłem go. I wygrałem!

Startowałeś też w biegu na 100 km w Kaliszu.

To było wcześniej, chciałem wiedzieć, jak organizm zareaguje na wielogodzinny wysiłek. Tam się nauczyłem, jak trzeba się odżywiać i pić na trasie. Wytrenowany organizm, jak ma energię, da sobie radę.

Może czytelników zaskoczy to pytanie, ale dla nas, którzy kochamy dać sobie w kość, jest oczywiste. Co dało ci większe szczęście? Iron Man, setka, pierwszy maraton?

Jak kończysz Iron Mana, to emocje są nieporównywalne. Może przez tę różnorodność na trasie. Czujesz wzruszenie we wszystkich mięśniach. We Frankfurcie, jak wbiegłem na metę, łzy same płynęły. Myślałem, że to tylko za pierwszym  razem. Ale w Szczecinie 50 metrów przed metą, jak już wiedziałem, że dotrę, choćbym miał się doczołgać, też puściły mi emocje. To silniejsze od człowieka.

Skąd się wzięło takie wzruszenie?

Że spełniło się coś, co co sobie zamarzyłem. Że przeżyłem. Że udało się zrobić coś takiego.

W życiu też jesteś takim wytrwałym twardzielem?

Nie (śmiech). Staram się być jak najcieplejszym, dobrym tatą, delikatnym mężem.

I sobie z żoną popłaczecie czasem w kinie?

To nie, ale jak się coś strasznego wydarzy - jak teraz katastrofa pod Smoleńskiem - to płakaliśmy oboje. Oglądałem też ostatnio filmik w internecie o facecie, który ma syna po porażeniu mózgowym, całkowicie sparaliżowanego i oni postanowili, że ukończą razem Ironmana. Ojciec ciągnął go na pontonie, wiózł na wózku doczepionym do roweru Nie powstrzymywałem łez. Doceniam, jakie mam szczęście, że jestem zdrowy, silny, sprawny. Zawsze kibicuję niepełnosprawnym biegaczom.

Bieganie nie niszczy ci życia?

Trenuję rano, przed pracą. Po południu - wyjątkowo. Wszystko jest podporządkowane rodzinie, dzieciom i żonie. Cały czas namawiam Agnieszkę, by wróciła do biegania, bo po urodzeniu córeczki i jej chorobie przestała trenować. Czasem się nawet uda i żona startuje na 5 czy 10 km. Dzieci - mają już pięć i siedem lat - ścigają się w biegach skrzatów. Jeździmy też na rolkach, rowerach. Nie jestem typem pracoholika. Pracę traktuję przedmiotowo: zapewnia dostatnie życie rodzinie, a mnie pozwala realizować tę moją pasję.

*Piotr Szrajner - zawodowo analityk-programista w dużej firmie w Warszawie, biegacz amator z klubu Entre.pl , uczestnik triathlonowego projektu IM 2010.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.