Wyrosły nawet małe skrzydła

Beata Sadowska o starcie w 10. Poznań Maratonie

Pierwsze kilometry mijały bardzo szybko. Miałam najprawdziwszą radość z biegu. Przybijałam piątki dzieciakom. Śmiałam się, że Paweł, mój narzeczony - który biegł dla przyjemności (okazuje się, że po to też można startować w maratonie!) jako mój zając - tańczył, skakał i śpiewał razem z zespołami grającymi na trasie. Kryzys przyczaił się i dopadł mnie na 30. kilometrze. Zwolniłam. W którymś momencie nawet bardzo. Wydawało mi się, że mam nogi z ołowiu i za nic nie da się ich oderwać od ziemi. A jednak cały czas biegłam, ani na chwilę nie stanęłam. Paweł zachęcał, dopingował, mobilizował. Podawał wodę. obiecywał, że zaraz koniec, że już z górki, że warto wytrzymać, bo włożyłam w to tyle pracy. W końcu mu uwierzyłam, nogi powędrwały wyżej, wyrosły nawet małe skrzydła. Powoli wracałam do tempa z początku maratonu. Na dwóch ostatnich kolometrach przyspieszyłam, a kiedy na horyzoncie pojawił się napis meta, finiszowałam.

Udało się! Nie tylko przebiegłam drugi maraton w ciągu dwóch tygodni (wcześniej była Warszawa), ale też zrobiłam życiówkę: 4'13'42. Hurrrraaaa! Dzięki Pawłowi, który był odporny na moje fukanie i warczenie na trasie, dzięki trenerowi Kubie Wiśniewskiemu, który jako jedyny powiedział: "Jest ochota, biegaj!" i rozpisał mi treningi, dzięki biegaczce Ojli, która namawiała na Poznań i dzięki Małgosi z Polska Biega, która przekonywała, że warto. Dziękuję! I gratuluję wszystkim, którzy stanęli na starcie (bo to już odwaga), nawet jeśli dla Was meta była bliżej niż po 42 km195 m. I wiecie co? Już czekam na następny bieg :)

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.