9 listopada 2016 r. Dwa dni przed Biegiem Niepodległości w Warszawie. Na Facebooku zagaduje do mnie Marcin Dulnik, autor bloga DulnikBiega.pl, Frontrunner ASICSA. Wcześniej umówiliśmy się, że pomoże mi w pobiciu „życiówki” na 10 km.
- Powiedz, co robisz we wtorki od 19?
- W kalendarzu raczej pusto. Co tam? - odpowiadam.
- Chciałbym, żeby ten nasz bieg 11.11 był częścią czegoś większego. We wtorki od 19 na Bobrowieckiej, tuż obok Agory, trenujemy na Olinku. Treningi dla biegaczy. Prowadzi mój trener. Jacek Gardener. Przed startem jeszcze o tym pogadamy. Myśl o Barcelonie ;-) - pisze Dulnik i zostawia mnie samego z bulgocącymi myślami o przeżyciu niezwykłej biegowej przygody w stolicy Katalonii.
Przed treningiem, tzn. torturami u Jacka Gardenera (archiwum prywatne)
W głowie co jakiś czas kłębiły się wątpliwości, powracały przykre wspomnienia z ubiegłorocznego maratonu w Łodzi, najboleśniejszych 13 km w życiu i rozczarowującym wynikiem - 3 godzin i 50 min. Wtedy jednak popełniłem masę błędów, doszło do zbyt wielu zaniedbań w okresie przygotowawczym i zgubnego myślenia „ja nie dam rady?”.
Teraz trafiłem pod skrzydła prawdziwych profesjonalistów. W każdy wtorek (z kilkoma wyjątkami) stawiałem się w sali tortur. Moi oprawcami byli trenerzy ekipy Jacek Biega Running Team, czyli Jacek Gardener i Sylwia Bondara. Przez półtorej godziny wyciskali ze mnie siódme poty. „Skalpele” Chodakowskiej to pikuś w porównaniu z tym, jakie katusze przeżywałem pod ich nadzorem.
Dzięki temu poznałem, ile znaczy trening core stability w biegowych przygotowaniach. W każdy wtorek serwowałem ekstremalną dawkę ćwiczeń na macie, czyli wersja „hard” na brzuch, grzbiet, nogi, ręce, ramiona. Przerwa, krótki odpoczynek między ćwiczeniami? Wolne żarty. Chyba, że mówimy o odpoczynku w „desce” przez 30 sekund, którą Jacek kazał nam wykonywać przed kolejnym powtórzeniem. Zdarzało się, że na głos powtarzałem znany cytat z „Rocky IV”: „No pain, no pain!”. Na całym ciele czułem wibracje, pot lał się strumieniami. Po ostatnich seriach padałem, jak rażony piorunem, dziękując niebiosom, że nadszedł koniec, by po chwili... tęsknić za kolejnym okrutnym wtorkiem.
Moi cudowni 'oprawcy': Jacek Gardener i Sylwia Bondara archiwum prywatne
Mocniejsze mięśnie brzucha, grzbietu, nóg - niemal natychmiast przekładało się to na lepsze i szybsze bieganie. Szczególnie progres widziałem podczas czwartkowych treningów, na których skupialiśmy się na sile i szybkości wytrzymałościowej. Zasuwaliśmy ile fabryka dała po zaśnieżonych Łazienkach, Parku Ujazdowskim i Agrykoli. Przykładowe treningi? Tak zwane zabawy biegowe (ZB): 30 serii x 1 minuta szybkiego biegu x 15 sekundowa przerwa w truchcie; 14 km w narastającej prędkości; ZB: 6, 5, 4, 3, 4, 5, 6 minut - każdy odcinek w szybszym tempie, przerwa między odcinkami 3 minuty; a w weekend dla urozmaicenia... 28 km w narastającym tempie.
Każdy odhaczony trening w planie dawał mi ogromną satysfakcję i przybliżał do celu... No właśnie, jakiego? Ubiegłoroczny maraton w Łodzi mocno dał mi w kość. Boleśnie skarcił za zbyt dużą pewność siebie. I raz na zawsze nauczył pokory wobec królewskiego dystansu. Nauczył do tego stopnia, że tym razem nie informowałem zawadiacko na Facebooku, że pobiegnę na 3:30 i zrobię show na mecie. O nie, nie tym razem i nigdy więcej. Teraz chcę w dobrym zdrowiu dobiec do mety i od początku do końca cieszyć się z biegania w niezwykłym mieście, jakim jest Barcelona. Oczywiście, wynik 3 godzin i 30 minut będzie spełnieniem marzeń, ale jestem też realistą.
Trening w Parku Ujazdowskim (archiwum prywatne)
Z powodu redakcyjnych wyjazdów (m.in. na Turniej Czterech Skoczni, mistrzostwa świata w Lahti) wiele treningów mi wypadło. W dodatku od tygodnia trzyma mnie przeziębienie, z którym wróciłem z Finlandii. Sytuacja nie wygląda optymistycznie, ale z drugiej strony zwykły katar ma mnie powstrzymać przed spełnieniem kolejnego małego marzenia? Nie ma mowy.
W dodatku będę miał ogromne wsparcie na trasie. Kibicować mi będzie ukochana żona, a podczas biegu towarzyszyć będzie najlepszy prywatny pacemaker, czyli Marcin Dulnik (poprowadził mnie na życiówkę w BN) i spiritus movens mojego przeproszenia się z maratonem. Ma już obmyśloną taktykę, chyba nawet zbyt ambitną, ale to jeszcze sobie przegadamy przed startem. Gdyby nie Marcin, pewnie długo jeszcze bałbym się zmierzyć z 42-kilometrowym gigantem. Użył jednak swoich marketingowych umiejętności, raz, drugi wszedł na ambicję i cóż, połknąłem haczyk. Ale dziękuję mu za to. Przez trzy miesiące solidnie trenowałem, serio nie obijałem się i jedno jest pewne. W towarzystwie Marcina, Oli Mądzik, autorki bloga „Pora na Majora”, która też pobiegnie w Barcelonie, na pewno będziemy się dobrze bawić. Bo o to w tym wszystkim chodzi. Przecież nawet jak się nie uda, znaczy pobiegniemy trochę wolniej, to i tak na mecie odtańczymy wspólny taniec radości.
Trzymajcie kciuki!
Oby takie humory dopisywały nam na mecie w Barcelonie archiwum prywatne