Maraton w Amsterdamie: Noga w gipsie, wypadek i operacja. Teraz musi się udać! [FELIETON]

Wyrzuciło mnie jak z katapulty. Zrobiłem salto i rąbnąłem na plecy turlając się bezwładnie wprost pod koła pojazdu. Laptop, który miałem w plecaku złamał się i prawdopodobnie uratował mi kręgosłup. Jakby tego było mało samochód najechał mi jeszcze kołem na żebra - i po raz drugi nie mogłem pobiec w maratonie. W niedzielę startuję w Amsterdamie, czyli do trzech razy sztuka. Transmisja w Eurosporcie, od godz. 9.15.

"Szczerze panu powiem, że ja to mam w życiu pecha. Tak. Ale szczęścia właściwie trochę też mam. Na zmianę, wie pan." - mówił docent Zenobiusz Furman po wręczeniu prezesowi spółdzielni mieszkaniowej zawiniętej w papier butelki brandy Budafok w kultowych "Alternatywach 4".

Jego słowa niemal w stu procentach opisują moje relacje z bieganiem, a raczej... podchody do debiutu w maratonie . Tyle tylko, że w ostatnich dwóch latach tego szczęścia było nawet jeszcze mniej niż trochę.

Rok po tym jak na poważnie zacząłem przebierać nogami, sumiennie przez wiele miesięcy przygotowywałem się do pierwszego maratonu . Jak każdy początkujący biegacz , bardzo szybko robiłem postępy. Życiówka goniła życiówkę. Apetyt wzrastał w miarę jedzenia i z pierwotnego marzenia o ukończeniu dystansu 42,195 km w dobrym zdrowiu, rodziły się w głowie konkretne plany na uzyskanie niezłego wyniku w granicach 3:35 - 3:45.

Czytaj też: Maraton w Amsterdamie: Charty zbliżą się do rekordu?

Pierwszy maraton miałem pobiec rok temu w kwietniu w Łodzi, moim rodzinnym mieście. Ale nie pobiegłem. To się stało dwa miesiące przed startem. Zbiegałem ze schodów w redakcji. Spieszyłem się na tramwaj. Jakbym nie mógł poczekać 15 minut na następny. Ale najwyraźniej nie mogłem. Nie chciałem się spóźnić na trening , który miałem wykonać pod okiem mojego trenera. Na co mi to było? W jednej sekundzie wszystkie marzenia o przełamywaniu kolejnych barier i prucia do mety po pierwszy medal maratonu, legły w gruzach.

Kostka puchła w błyskawicznym tempie. Po minucie osiągnęła rozmiar piłki do tenisa. Na tyle mocno nie wierzyłem w to co się stało, że kulejąc, próbowałem po drodze jeszcze dreptać i zaklinać rzeczywistość, że nic się nie stało i mogę biegać. Jakimś cudem doczłapałem się na pogotowie oddalone od redakcji o 300 metrów. Na wejściu, ale już podskakując na jednej nodze, podłamany wygdakałem do chirurga: "Panie doktorze, wkrótce maraton. Zdążę...?". Spojrzał na RTG i chłodnym głosem odpowiedział: "Nie. Nie zdąży pan. Złamał pan kostkę w stawie skokowym. Proszę zaprowadzić pacjenta do gipsowni."

Przez tydzień przeżywałem głębokiego doła, ale jakoś się pozbierałem. Potem rehabilitacja, a już w maju rekreacyjnie pobiegłem na 10 km. Dwa miesiące później tańcowałem do rana na swoim weselu. Czyli tego szczęścia właściwie też trochę miałem. No właśnie. Miałem.

W październiku przeprowadziłem się do Warszawy. Nowa praca, nowe wyzwania i nowy biegowy cel: Orlen Warsaw Marathon . Zanim jednak z przygotowaniami wystartowałem pełną parą, było już po zabawie.

Z ciekawym materiałem wracałem na rowerze z TVP z konferencji "100 dni do Soczi" z udziałem m.in. Justyny Kowalczyk i Kamila Stocha. Z Puławskiej skręciłem w stromą jak cholera Dolną. Zrobił się korek, a że bystrzak ze mnie (tak wtedy pomyślałem) wjechałem na pusty chodnik. Zjechałem tylko parę metrów. Nagle wyjechał z bramy i zagrodził mi drogę samochód dostawczy. Wcisnąłem dłonie w hamulce, a dalej to już czysta fizyka. Wyrzuciło mnie jak z katapulty. Zrobiłem salto i rąbnąłem na plecy turlając się bezwładnie wprost pod koła pojazdu. Laptop, który miałem w plecaku złamał się i prawdopodobnie uratował mi kręgosłup. Jakby tego było mało samochód najechał mi jeszcze kołem na żebra.

Po chwili zacząłem słyszeć krzyki przechodniów: "Stóóóóój! Zaciągnij ręczny! Człowieka przejeżdżasz!". Na sygnale przewieźli mnie do Czerniakowskiego na Stępińskiej. Później rezonans i sesja zdjęciowa RTG. Napromieniowali mnie chyba za wszystkie czasy. Diagnoza: złamanie obojczyka z przemieszczeniem i pęknięte dwa żebra. Na plecy gips "ósemka", tzw. pajączek i komunikat od pana doktora "do zobaczenia za tydzień na kontroli". Po siedmiu dniach okazało się, że konieczna jest operacja. W dodatku za bardzo nie mogłem ruszać ręką, więc dopiero kolejne zdjęcie RTG wykazało, że złamałem również kość promieniową. Z gipsem do pasa i dwoma drutami Kirchnera spędziłem w domu ponad sześć tygodni. Rehabilitacja barku i łokcia ciągnęła się do początku marca. Od tamtego czasu cieszę się pełnią życia. Biegam, pływam, jeżdżę na rowerze i gram w piłkę.

aa a

Ponad miesiąc temu dowiedziałem się, że mogę wystartować w maratonie w Amsterdamie , który odbędzie się w najbliższą niedzielę. Limit pecha już wyczerpałem (głęboko w to wierzę), więc bardzo się ucieszyłem.

W treningu biegowym jestem od dawna, ale przyznaję się, że specjalnych przygotowań do królewskiego dystansu nie przeszedłem. Nie będę więc biegł na żaden konkretny czas. Zamierzam się po prostu dobrze bawić i spokojnie dobiec do mety.

Czytaj też: Maraton w Amsterdamie: Wymyśl hasło na pokonanie "ściany" i wygraj biegowe gadżety [KONKURS]

Wiadomo, że z waszym wsparciem będzie łatwiej. Możecie mi kibicować przed telewizorami. Trzymanie kciuków, wszelkie dmuchanie w ekran czy "majkowe" okrzyki: "Pchamy! Pchamy!", jak najbardziej mile widziane. Z niedzielnego maratonu w Amsterdamie prawie trzygodzinną transmisję na żywo przeprowadzi stacja Eurosport. Początek o godz. 9.15.

Najwyższy czas to zrobić. Do trzech razy sztuka!

Więcej moich tekstów znajdziecie tutaj i na moim blogu . Zapraszam!

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.