Gościnna łowiczanka czyli XXXI Łowicki Półmaraton Jesieni

Jak wygląda półmaraton w krainie mlekiem i dżemami płynącej? Tak, że na koniec każdy odchodzi z torbami. Pełnymi torbami. Przeczytajcie subiektywną relację z kameralnego Łowickiego Półmaratonu Jesieni.

Mam do Łowicza sentyment, bo właśnie tam po raz pierwszy przebiegłam półmaraton. Było to w 2010 r., gdy ostro przygotowywałam się maratońskiego debiutu i trener kazał sprawdzić się gdzieś na połówce. Łukasz Piorun z Łowicza, członek drużyny Polska Biega szykującej się do maratonu poznańskiego, powiedział mi, by wpaść na półmaraton do miasta mlekiem i dżemem płynącego. Termin w trzecim tygodniu września idealnie wpisywał się w nasze plany treningowe. Pamiętam słowa Łukasza, gdy zachęcał mnie do przyjazdu: "Świetna atmosfera, tu każdy po biegu z torbami wychodzi". "Z jakimi torbami ?" - pomyślałam. I dwa lata temu wystartowałam. Zrobiłam wtedy półmaratońską życiówkę (2:06 - jest się czym chwalić?) i obiecałam sobie, że będę tam wracać co roku, niezależnie od formy i planów treningowych.

Łowicki Półmaraton Jesieni (2010) kibice
Łowicki Półmaraton Jesieni (2010) kibice Arleta Graszek
Arleta Graszek

Na start

23 września byłam tam znowu. Razem z dziarską grupą biegowych przyjaciół. Z Warszawy, gdzie mieszkam, Łowicz wydaje się teraz jeszcze bliższy, bo wystarczy "wskoczyć" na autostradę A2 i po 40 minutach jest się na stadionie Ośrodka Sportu i Rekreacji w Łowiczu. Dla koleżanki ze Skierniewic to także przysłowiowy "rzut beretem". Pogoda super: słonecznie, ale nie za gorąco. Momentami mocno wiało, ale ja lubię taką aurę - przynajmniej człowiekowi pot na twarzy sam wysycha, a nie wpływa do oczu. Dużo biegowych znajomych, tradycyjnie przed startem nie ma czasu, by się ze wszystkimi nagadać. Start honorowy odbył się na stadionie, potem przeszliśmy kilkaset metrów na start tzw. ostry (dla kogo ostry, dla tego ostry, hm ). I tu niespodzianka dla "łowickich" nowicjuszy: kto chce mieć dobry czas, musi wciskać się do pierwszych rzędów, bo na starcie nie ma maty, od której liczyłby się czas netto. Jest tylko czas brutto od strzału startera. Oczywiście, przy niewielkiej liczbie biegaczy, to ma sens, ale kolega Darek przyzwyczajony do warszawskich biegów na kilka tysięcy osób, zrobił wielkie oczy: "Gdzie mój czip ma piknąć? Czy to już czas leci?!" i pognał pędem.

Łowicki Półmaraton Jesieni (2010)
Łowicki Półmaraton Jesieni (2010) Arleta Graszek
Arleta Graszek

Braki

Trasa łowickiego półmaratonu to pięć pętli. Niektórzy nie lubią kręcenia się po tych samych kółkach, mi to jednak sprawia przyjemność, bo liczę sobie "Eee, jeszcze tylko cztery okrążenia", "Eeee, jeszcze tylko dwa" - biegam bez GPS, więc dzięki temu wiem, na jakim etapie jestem. Albo prawie wiem. Nie wszyscy biegają z garminami na ręce. Na trasie brakowało oznaczeń kilometrów. Gdzieś było coś wypisane jasną farbą na asfalcie, ale zaprawdę, powiadam wam, nie dało się z tego wywnioskować, czy te 10 kilometrów to do mety, czy od startu. Każda pętla kończyła się na stadionie - trzeba było przebiec 400 m po bieżni i znowu na ulice. Zaskoczyło mnie, że nawet osoby pod namiotem organizatorów nie umiały dokładnie powiedzieć, jaki dystans mam za sobą, przekraczając linię na stadionie. Co ciekawe, na tym półmaratonie nie czuć podbiegów, ale za to czuć zbieg (czy to nie miłe?) - długą prostą już na obrzeżach miasta leci się wyraźnie z górki. Przeważnie biegnie się jednak między zabudowaniami: niskie bloki, domki jednorodzinne, jakieś zakłady, sklepy, obok pustego - bo to niedziela - bazarowiska, potem wzdłuż urokliwego bulwaru ze spadającymi na głowę kasztanami, i blisko Rynku, widać kościoły, budynki uczelni i szkół, tylko kibiców (prawie) nie widać. Oczywiście w pobliżu stadionu jest ich sporo, ale dalej - jak na lekarstwo. Szkoda.

Łowicki Półmaraton Jesieni (2010)
Łowicki Półmaraton Jesieni (2010) Piotr Szulc
Piotr Szulc

I poszliśmy z torbami

Na mecie - dla łowickiego debiutanta szok! Ja już wiem, przeżywam to trzeci raz. Bo słowa Łukasza były prorocze: nie byłam na żadnej innej imprezie biegowej, gdzie biegacze dostawaliby tyle prezentów i jedzenia (może jeszcze nie na wielu byłam?). Każdy zawodnik - oprócz medalu z łowiczanką i łowiczaninem - dostał: A) dwudaniowy obiad, B) kilka jogurtów i deserów mlecznych, C) reklamówkę z przetworami (powidła, sok owocowy, chrzan etc.), słodyczami (ciasteczka, krówki etc.), skarpetkami, nabiałem (śmietanki do kawy w wersji "light" i "pełnotłustej", jogurty pitne etc.) i D) plecaczek z logo półmaratonu, a w środku: durszlak, wieszaki na ubrania i znowu słodycze. Czyli wyszliśmy z torbami.

Najlepsi w swoich kategoriach wiekowych dostali też sporo nagród rzeczowych (ręczniki, zabawki), dla najszybszych w open były też nagrody finansowe. Niestety, żadnej dekoracji na własne oczy nie widziałam, gdyż... biegłam za długo. Może w przyszłym roku w Łowiczu urwę kilka minut.

Tekst: Małgorzata Smolińska

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.