Worek niebieski Rytro, zielony Piwniczna, różowy Wierchomla, czarny meta. - Ten ostatni na zwłoki - żartuje mój teamowy kompan Jacek Grzędzielski (pączek). Wszystkie wory z odpowiednim numerem startowym. Jest godzina 22.15. Najedzeni węglami, tuż po oficjalnej odprawie w Nowym Domu Zdrojowym, w malowniczo położonym pensjonacie na końcu asfaltowej drogi na Jaworzynę Krynicką, gorączkowo pakujemy depozyt. To część starannie obmyślonej uprzednio strategii, przedstartowego rytuału, który należy teraz skrupulatnie odprawić. Za cztery godziny start, do którego przygotowywaliśmy się przez wiele miesięcy. Każdy żartuje choć czuć poddenerwowanie. Tomek Gorszko (groszek) - trzeci muszkieter, ciągnie niepokojąco nosem, popijając Teraflu. Właśnie wrócił z relaksu w Tunezji, choć na wypoczętego nie wygląda.
Taktyka w kolorowych workach
Żele energetyczne należy przyjmować co 30 min, a przed nami przecież kilkanaście godzin biegu. Kopczyki z żelami, batonami i drażetkami do ssania zajmują więc niemal całą podłogę wynajmowanego apartamentu. Te pierwsze dzielimy na wolno wchłanialne przyjmowane w pierwszej fazie biegu i szybkie z kofeiną na drugą. Po drobnych kieszonkach w koszulce i spodenkach chowamy glikogenowe tabletki, tak aby mieć je pod ręką w razie nagłego ataku hipoglikemii. Gdzie buty na zmianę, a gdzie czysta koszulka i skarpety? Magnez w szocie zostawiam na "przepak" w Piwnicznej - tam mogą pojawić się pierwsze poważne skurcze. Pomimo wcześniejszego upakowania minerałami organizm będzie już bardzo wyjałowiony. Do tego samego zielonego worka wrzucam jeszcze termicznie zgrzaną wiązkę suszonych kabanosów. To tak, żeby na moment zapomnieć o żelach i całej tek suplementowanej chemii. Na koniec do każdego z worków wkładam po dwa batony Knoppers i Chocapik. Na iPoda nagrywam 20 ulubionych utworów do biegania - wtrysk endorfin i adrenaliny na ostatni etap biegu. Na pierwszym miejscu Funkerman Speed up! - tytuł utworu pokrywa się z marketingowym hasłem firmy Dynafit, w której barwach mam jutro wyruszyć na trasę 100-kilometrowego ultramaratonu Bieg 7 Dolin.
Jest godzina 23.30. Czasu coraz mniej a w naszym pokoju nadal pełna mobilizacja. Kolorowy depozyt w zawiązanych workach leży już w kącie. Teraz sprawdzamy kije, czołówki, buty i plecaki. Jeszcze potas i magnez. Węglowodany pijemy już na siłę. Zaklejamy sutki plastrami, smarujemy nogi gliceryną, połykamy Stoperany. Naładowane komórki i odtwarzacze, chowamy je do plastikowych woreczków zapinanych na suwak. Packlity - lekkie, wodoszczelne kurtki, bidony w odpowiednie kieszenie specjalnego plecaka i do łóżek. Przed krótką drzemką, wychodzę, aby zaczerpnąć rześkiego, górskiego powietrza i raz jeszcze ułożyć sobie wszystko w głowie.
Będziesz moim Willsonem!
Oglądałeś "Cast Away" z Tomem Hanksem? - pytam bez introdukcji, słysząc w słuchawce głos Łukasza. - Tak - odpowiada lekko zaskoczony. - To będziesz moim Willsonem - mówię, a on śmieje się wraz z kilkoma biegnącymi obok zawodnikami, którzy mimowolnie przysłuchują się tej rozmowie. Z początku zastanawiałem się czy nie zrobiłem głupstwa godząc się na zdawanie telefonicznej relacji z tak długiego biegu. Czy będę w stanie rozmawiać, czy telefon nie wybije mnie z rytmu? - Willsonie nie dzwoń do mnie, to ja będę dzwonił do Ciebie - zalecam Łukaszowi, a on nie łamie tej zasady aż do samego końca biegu. Nie znamy się. W prawdzie obaj pracujemy w jednej firmie, ale on w Warszawskiej redakcji, a ja w Krakowie. Pierwszy raz rozmawialiśmy trzy dni przed startem, aby omówić techniczne szczegóły relacji. Na wysokości Hali Przehyba - to gdzieś na 46. kilometrze trasy Łukasz jest najbliższą mi osobą.
Pierwszy telefon do niego zgodnie z umową wykonuję tuż przed godziną 8.00 rano. - Działasz już, możemy nadawać czy potrzebujesz jeszcze chwili na przebudzenie? - pytam Łukasza, ale on bez namysłu odpowiada, że relacja już ruszyła. Z miejsca opowiadam mu wrażenia z pierwszych 5 godzin trasy, które mam już za sobą i tak wspólnie, asfaltowa drogą w Rytrze wbiegamy na pierwszy "przepak" (33 km). Nocny etap pokonujemy wspólnie z Jackiem i Tomkiem. Równo o 3.00 rano 500 zawodników na deptaku w Krynicy rusza niemal bez słowa. Z czołówkami na głowach, w milczeniu słychać tylko równomierny szum butów uderzających o podłoże i rytmiczne oddechy. Garstka kibiców pozdrawia biegaczy i życzy powodzenia. Zaczęło się.
Na przepaku w Rytrze jest już zupełnie widno. Na trawie leżą rozłożone w równych rzędach niebieskie i czarne worki z depozytami. Dla uczestników biegu na 33. kilometrze to meta. Odbierają medale i gratulacje. Dla nas dopiero początek trudów, dlatego na pytanie Łukasza jak się czuję, odpowiadam, że dobrze, zastrzegając jednak, że to nic nie znaczy bo przecież nic jeszcze nie przebiegłem. Stale myślę o kryzysach, które mają nadejść i zastanawiam się jak na nie zareaguję. Mam 30 lat, a właściwie zupełnie nic o sobie nie wiem. Na ile mnie stać, czy psychika pozwoli mi zachować równowagę kiedy będzie na prawdę źle, czy nie pęknę? Co zrobię jak piekielnie rozboli mnie kolano, z którym przecież mam nieustanny problem?
W Rytrze spędzam zdecydowanie za dużo czasu, czekając na kolegów z teamu Dynafit Polska, z którymi gubimy się już na pierwszym punkcie żywieniowym na Hali Łabowskiej. To schronisko pamiętam z wcześniejszych treningów, nie tylko dlatego, że położone jest na bardzo malowniczej hali z pięknym widokiem na Beskid Sądecki, ale również ze względu na wyjątkowo atrakcyjną dziewczynę pracującą w barze na piętrze. Kiedy byłem tam w maju, panowała tam piknikowa atmosfera, teraz pada deszcz, jest zimno i parszywie. Zakładam packlita, pije gorącą herbatę, jem banana, żel i ponownie ruszam w trasę, rozglądam się za swoimi kompanami, ale ich już nie ma. Odtąd biegnę sam.
Przede mną wspinaczka na Halę Przehyba. Wyciągam kije. Stroma, leśna ścieżka daje mi olbrzymia frajdę, ale każda góra kiedyś się kończy. Wbiegam na szczyt Radziejowej (1262) i niestety przede mną stromy, śliski zbieg. Początkowo mocno oporuję, ale czuję, że pali mi uda wiec ryzykując kontuzję chowam kije, puszczam nogi i zbiegam w dół. Kolejny zbieg z Eliaszówki wydaje się nie mieć końca. Głośno przeklinając wpadam w krzaki z trudem ratując się przed upadkiem. Nogi pieką jak diabli, a ja po raz pierwszy zastanawiam się czy zdołam ten ból przetrzymać. Do końca pozostał mi przecież jeszcze dystans maratonu. Pojawiają się pierwsze odcięcia, lekkie zawroty głowy, czuję, że czerwone krwinki nie transportują wystarczająco dużo tlenu do mięśni. Zaczyna brakować mi węglowodanów. Przez telefon skarzę się Łukaszowi i jest mi nieco lepiej. Co kilka kilometrów dzwonię do niego i pytam o trasę, przebyte kilometry i średnią prędkość. Potrzebuję tych informacji tak samo jak samej rozmowy z nim. Na jednym z wypłaszczeń mijam Tomka, który wspierając się na kijkach, jak na kulach, z trudem maszeruje. Wtedy jeszcze nie wiem, że kontuzja stopy zmusi go do wycofania się w Piwnicznej - na 66. kilometrze biegu. Wiem, że dla niego to zdecydowanie trudniejsza decyzja niż dla mnie ukończenie biegu.
Załamanie
Na drugim "przepaku" dopadam zielony worek jak paczkę od Mikołaja, które pamiętam jeszcze ze szkoły. Kabanosy, magnez, węglowodany, woda, banany, szybko wchłanialne żele. Zakładam suchą koszulkę, napełniam bidony i ruszam na trasę. Wyjmuję telefon i dzwonię do Łukasza. - Willsonie, w nowym ciele nowy duch - krzyczę niemal do mikrofonu. Łukasz, wyraźnie zaskoczony cieszy się i zagrzewa mnie do walki, czytając komentarze internautów, którzy na żywo śledzą moje zmagania. - Ktoś napisał, że masz kiepskie tempo - mówi mi. - Ktoś inny dodał, że może ci pożyczyć silnik i akumulator od malucha jak zgaśniesz - czyta. Ruszam na podbieg prowadzący do Łomnicy-Zdrój i tam przeżywam swój największy dramat tego biegu. Ścieżka prowadzi najpierw asfaltem, potem zmienia się w kamienno-błotnisty wąwóz, by wreszcie przejść w nużący, niezbyt stromy, ale eksponowany szlak wyłożony betonowymi płytami. Po blisko 6-godzinnej ulewie na początku biegu, teraz niemiłosiernie przypieka słońce. W koło nie ma żadnych drzew. Po raz pierwszy od startu czuje, że nogi przestają mnie nieść. Mam wrażenie jakby były z kamienia. Odcina mnie, czuje jakbym patrzył na to wszystko stojąc z boku. Idący równie ciężkim krokiem obok mnie zawodnik coś do mnie mówi. Nie rozumiem go, ale twierdząco kiwam głową. Odliczam trzy kroki, kijki, trzy kroki, kijki... Nie ma mnie tu.
Wkładam do ust pastylkę glikogenową. Kiedy odzyskuję świadomość staram się myśleć o tych co maszerują na ośmiotysięczniki i w niewybrednych słowach zagrzewam się do dalszego marszu. Być może chwytam za telefon i dzwonię do Łukasza. Nie pamiętam. W końcu mijam linię lasu. Kręci mi się w głowie, czuję, że mam zatkane uszy. To oznaka wysokiego ciśnienia. Wiem, że jest źle. Przystaję więc przy pierwszym drzewie. Odrzucam kije i odkręcam bidon. Całą jego zawartość wylewam na głowę. Wyciągam z plecaka dwa squizy, które miałem przygotowane na taki kryzys. Wciskam je w siebie - są pyszne o smaku czarnej porzeczki. Popijam wodą i dopełniam pastylką glikogenową. Po kilkunastu sekundach zaczynam odzyskiwać energię do życia. Przed chwilą gasłem w oczach, a teraz wstępują we mnie nowe siły. Przekładam kije do lewej ręki i zaczynam biec. Odcinek do Wierchomli Wielkiej pokonuję już w coraz lepszym nastroju. Opowiadam Łukaszowi o tym co działo się na ostatnich kilometrach. Wiem, że kryzys minął. - Willsonie dobiegniemy, jeśli nie wyłączy mnie kontuzja, meta jest nasza - zapewniam swojego wirtualnego towarzysza.
Meta na deptaku
Przede mną ostatni "przepak". Tu zostawiam wszystko czego nie zjadłem wcześniej i zabieram tylko niezbędne minimum. Odtąd zamierzam biec już zupełnie na lekko. W połowie podbiegu na Wierchomlę sięgam po dopalacz - iPoda. Jamie Woon - Streets, Rudimental ft. John Newman - Feel The Love, Kanye West ft. Pitbull - Stronger, Zoo Brazil ft Rasmus Kellerman - there is hope - w sumie 20 zapętlonych utworów wynosi mnie na szczyt Wierchomli i zachęca do karkołomnego biegu w dół kamiennym rumowiskiem. Od tego momentu wyprzedzam 40 osób i tak z 180. miejsca ląduję na 140. Czuję się wspaniale, chcę podzielić się tym z Łukaszem, ale z żalem orientuje się, że nie ma zasięgu. Dopiero w Bacówce nad Wierchomlą łapię zasięg i opowiadam jak dobrze się czuję. - Willsonie teraz dwukilometrowy podbieg na Runek, a potem zbieg do Krynicy. Mogę złamać 15 godzin, czuje, że to w moim zasięgu więc powalczę o czas. Nie będę już dzwonił, dopiero na mecie - mówię, a Łukasz przytakuje. - Grzej stary - woła na odchodne. Informuje mnie, że na pomiarze czasu w Bacówce nad Wierchomlą byłem na 180. pozycji. - Aby cię zmobilizować dodam tylko, że zwycięzca, Węgier Csaba Neneth dobiegł z czasem 8:51:10 - mówi i rozłącza się.
Urywam ile sił w piersi, po drodze mijam Anglika, który woła, że jeszcze tylko 4 km do mety. Szlak staje się coraz węższy, aż w końcu zmienia się w krętą szczelinę. Wtedy mija mnie jeden zawodnik w niebieskiej koszulce. Jestem wściekły. Wyrywam się za nim, w dole widzę już stojących na asfalcie kibiców. Zbiegamy stromą ścieżką w takim tempie, że aż dostaję gęsiej skórki. Obaj wpadamy na asfalt i rwiemy na deptak. Strażacy wskazują nam drogę. Wbiegamy na ostatnia prostą, po obu stronach widzę stojących kibiców i pomimo słuchawek w uszach słyszę ich gorący doping. Gnam ile sił, wpadając na metę dostrzegam Jacka. Udało się mówimy do siebie wymieniając mocny uścisk. Chwytam za telefon: - Udało się Willsonie. Zrobiliśmy to - wykrzykuję, nie kryjąc radości.
Tekst: Dawid Hajok
Śledziłeś zmagania Dawida? Pogratuluj mu na naszym Facebooku!