To Umberto Eco napisał, że ''Amerykanie, zwalczając cholesterol, uprawiają jogging, to znaczy biegają godzinami, dopóki nie padną powaleni atakiem serca''. Oto esencja waszej prozdrowotnej pasji, moi dzielni runnerzy. Z jednej strony dbacie o siebie i o mnie - przekonujecie, że biegi wpływają zbawiennie na układ krążenia, zbijają cholesterol, odchudzają, konserwują, a pewnie i rozwiązują problem głodu w Afryce. Z drugiej jednak strony - i o tym mówicie już ciszej - nic tak nie obciąża stawów (zwłaszcza kolanowego i skokowego) jak bieganie z nadwagą. Zresztą ci bez nadwagi też systematycznie niszczą sobie stawy.
Jeśli zaś macie problemy z sercem, nie rozwiążecie ich podczas przebieżek po lesie. Co najwyżej skończycie, jak zapowiada Eco. To nie pustosłowie. W 2007 r. w czasie Maratonu Nowojorskiego zmarł Ryan Shay, młody i sprawny sportowiec wielokrotnie badany przez lekarzy. Serce nie wytrzymało systematycznego wysiłku. Rok później na niewydolność serca zmarły dwie osoby. A to tylko ofiary najbardziej znanego maratonu. Co się dzieje tam, gdzie nie docierają media? Jako człowiek z nadwagą wybieram basen, a jako osoba z niskim cholesterolem i słabym sercem - nie biegam, bo nie mam po co.
Jest jeszcze kręgosłup. Gdyby Pan Bóg chciał, żebym był biegaczem, wyposażyłby mnie w taki, jaki ma mój kot - zbudowany z 244 kości, tworzony przez 33 różnie zorientowane i ukształtowane kręgi. Utrzymywany przez mięśnie, a nie - jak u mnie - przez wiązadła. A przez to elastyczny, giętki i magazynujący energię (zasada sprężyny). Czy wiecie, że gepard dzięki takiemu kręgosłupowi nawet po obcięciu wszystkich kończyn ''biegłby'' z prędkością 10 km na godzinę?
No i najważniejsze - kręgosłup kota zorientowany jest poziomo. Biegacz ma, niestety, orientację pionową, wykluczywszy momenty ekstremalnego zmęczenia u maratończyka. Długi, pionowy, niedopracowany przez naturę kręgosłup i tylko dwa punkty podparcia - to nie ułatwia nam biegania. Pewnie ktoś mi zaraz odpowie, że nic tak nie wzmacnia mięśni dookoła kręgosłupa, jak systematyczny bieg, a w ogóle we wszystkim potrzebny jest umiar. Wtedy nie ma zawałów, zniszczonych stawów i tego tam wszystkiego.
Rzecz w tym, że biegacze umiaru nie znają. Poczytajcie fora internetowe. Jak refren powtarza się tam: jestem UZALEŻNIONY od biegania. To endorfiny wydzielające się w mózgu podczas biegu powodują z jednej strony, że nie czujecie już tego potwornego wysiłku, a z drugiej - po prostu uzależniacie się od narkotyku produkowanego przez mózg. Natura jest mądrzejsza od was - skoro chcecie niszczyć sobie stawy, osłabiać serce itd., to przynajmniej wasz organizm znieczula was przy tym wszystkim i daje namiastkę szczęścia. Ot, taki haj, za który płacicie czasem zdrowiem i czym tam jeszcze kto płaci.
Mówienie o umiarze, o samokontroli w sytuacji, gdy po prostu biegniecie dla haju, jest zwyczajnie nie na miejscu. Prawdziwy biegacz nie nie przebiegnie kilometra i nie powie sobie ''stop'' - musi biec tak długo, aż dostanie endorfinowego kopa. Przy tym nie czuje, że równocześnie dostaje też zawału...
To wszystko mnie zniechęca. Ale nie jestem teoretykiem - owszem, próbowałem biegać zachęcony widokiem szczupłych osobników w obcisłych galotkach biegających po moim mieście, gdy ja sennie wlokłem się po bułki. Nic z tego jednak nie wyszło, a dzisiaj już wiem, że ci w galotkach to szczęściarze, którzy przeżyli. Wolę pograć w piłkę. I to na bramce, bo tam się nie nalatam.
To wszystko, co napisałem, nie świadczy, że was, Drodzy Biegacze, nie poważam. Wręcz przeciwnie - darzę was estymą. Jesteście silni, wysportowani, jesteście na topie. Ale jesteście też uzależnieni i lekkomyślni - a to trochę psuje ten pastelowy obraz długodystansowca pogrążonego w legendarnej samotności.
Jacek Kowalski