Kenia: bieg po lepsze życie

Bieganie w Kenii zaczęło się od Kipchoge Keino. Rok po powstaniu republiki Kenii, w 1967 roku, Keino zdobył pierwszy złoty medal olimpijski na igrzyskach w Meksyku na 1500 m. Trudno powiedzieć, dlaczego akurat on stał się bohaterem, skoro tydzień wcześniej złoto zdobył Naftali Temu w biegu na 10 000 m. Tak czy siak, dziś stadiony, kluby, ulice są nazywane imieniem Kipchoge. Jest on też szefem Kenijskiego Komitetu Olimpijskiego.

Od tamtego czasu Kenijczycy zdominowali bieganie na dystansach od 800 metrów do maratonu. Na igrzyskach w Pekinie zdobyli 14 medali, w tym sześć złotych. Masowo wygrywają biegi uliczne na całym świecie. Podczas ostatniego wyjazdu do Kenii spotkałem na lotnisku w Nairobi zawodnika, który wrócił z Dominikany po zwycięstwie na 10 km. W Nairobi, w Iten, Eldoret, Nandi Hills wypytywano mnie o możliwości startu w Polsce, o wysokości nagród.

Wyżej niż Kasprowy

Źródła sukcesów Kenijczyków w bieganiu są dwa. Jedno to wysokość nad poziomem morza okolic Wielkiego Rowu Tektonicznego, gdzie rodzą się, wychowują i ćwiczą biegacze. Ale musi być w tym coś więcej, skoro w lekkoatletycznych tabelach brakuje Tybetańczyków, Peruwiańczyków, Ekwadorczyków, którzy oddychają jeszcze bardziej rozrzedzonym powietrzem.

Lepiej zrozumiałem, o co w tym chodzi, gdy w Nandi Hills towarzyszyłem przez kilka dni 23-letniemu Marcinowi Lewandowskiemu, mistrzowi Europy na 800 m, medalowej nadziei na igrzyskach w Londynie.

Na początku wysokość o 100 metrów wyższa niż Kasprowy wywoływała u Marcina ból płuc i poczucie gorąca w mięśniach nóg podczas wysiłku. Z czasem organizm zaczął się bronić - produkować więcej czerwonych krwinek transportujących do mięśni tlen.

Sam odczułem, co to znaczy biegać w rozrzedzonym powietrzu. W lokalnych zawodach na 5 km trzykrotnie stawałem podczas długiego podbiegu, za metą nie ustałem na nogach, a czas miałem gorszy od ''piątki'' w Polsce o... cztery minuty.

Marcin biegał po wzgórzach Nandi Hills coraz szybciej, na coraz bardziej wyczerpujących treningach, po coraz bardziej stromych wzniesieniach.

Mechanizm fizjologiczny polega na tym, że organizm Marcina w wysokogórskich warunkach buduje podstawę wydolności mocniejszą niż na nizinach. Jak mówił Tomasz, starszy brat i trener Marcina, po powrocie do Szczecina jest w stanie zabiegać innych zawodników na śmierć.

Ten rodzaj treningu trzeba jednak dozować. Wyczerpujący wysiłek w ekstremalnych warunkach może się okazać zabójczy.

Zawodnicy tacy jak Marcin powinni z roku na rok przygotowywać się do sezonu coraz dłużej i w coraz wyżej położonych okolicach. W Nandi Hills można biegać na około 2100 m, w Iten - 2300 m, na samym skraju Rowu nawet na 2500 m.

Różnica w metrach niewielka, ale ma ogromny wpływ na obciążanie organizmu. Tomasz twierdzi, że Iten zostawia na przygotowania Marcina w roku olimpijskim.

Dla biegacza z północnej półkuli trening w Kenii ma inny atut - wspaniałą pogodę w czasie gdy w Europie panują chłody. Lewandowski znalazłby miejsce na podobnej wysokości w Font Romeu w Pirenejach lub w Alpach, ale pogoda praktycznie uniemożliwiłaby mu trening.

Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Dogonić sąsiada

Drugie źródło kenijskiego cudu bije w lokalnych społecznościach.

Zdaniem mistrza olimpijskiego na 800 m z Pekinu Wilfreda Bungei, przyjaciela Lewandowskich, nic nie pobudza mocniej do pracy niż sukces sąsiada. A w Kenii najszybciej biegają właśnie sąsiedzi. W promieniu 50 kilometrów od miasteczka Nandi Hills urodziło się 94 biegaczy, którzy pokonali maraton poniżej 2 godzin i 8 minut.

Polski rekord to 2 godziny 9 minut 23 sekundy.

- Tutaj każdy na własne oczy widzi na przykładzie sąsiada, że bieganie może dać lepsze życie. Chętnie więc odda dzieciaka do szkoły z programem biegów, a potem do obozu treningowego - mówi mi Bungei.

Sukcesy kenijskie są dziełem sportowców głównie ze stanowiącego tylko 12 proc. populacji Kenii plemienia Kalendżinów, do których należał i Keino, złoty w 1968, i Bungei, złoty w Pekinie 2008.

Bieganie w Kenii wygląda jak perpetuum mobile - do sportu zasysane są ogromne rzesze młodzieży, które dzięki nieludzkiej rywalizacji osiągają coraz większe sukcesy, czym przyciągają jeszcze więcej chętnych.

Ktoś musiał kiedyś nakręcić tę sprężynę.

Poznałem go. To Colm O'Connell, emerytowany dziś nauczyciel w założonej przez irlandzkich misjonarzy szkole St. Patrick w Iten. W latach 70. z rozmachem rozkręcił program biegów.

Zasady przypominają polskie szkoły mistrzostwa sportowego. Chłopcy - a niedaleko powstała też podobna szkoła dla dziewcząt - pracują bardzo, bardzo ciężko, ale w warunkach o niebo lepszych niż w domach rodzinnych. W samej szkole jest 400 uczniów, ale to nie wszystko. - Stworzyłem trenerską sieć. Ośmiu młodych kenijskich trenerów trenuje 200 zawodników w różnych szkołach w okolicy Iten. Latami pracowałem, żebym już nie musiał za nimi wszystkimi latać - mówił mi brat Colm, gdy poznałem go w 2003 roku. - Nawet tu, w St. Patrick High School, pracuje zawodowy trener, ja już tylko doglądam interesu.

W ogrodach szkoły absolwenci, którzy zdobyli medale czy bili rekordy, sadzą swoje drzewka. Jest ich kilkadziesiąt. Jesienią swoje zasadził fenomenalny David Rudisha, rekordzista świata na 800 m. Pobił wieloletni rekord Wilsona Kipketera. Też wychowanka szkoły.

Po opuszczeniu szkoły większość kontynuuje bieganie.

Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Bez rozgrzewki, bez rozciągania

Organizują się w obozy treningowe. W okolicach Iten i Nandi Hills jest ich kilkadziesiąt. Zdarza się, że na okolicznych leśnych duktach biega jednocześnie nawet 700 biegaczy. Byłem w dwóch takich obozach.

Pierwszy pod Iten. Nie było bieżącej wody ani elektryczności. Ośmiu biegaczy spało w budzie z dech i blachy falistej, na zbitych z desek piętrowych pryczach. Palenisko z kotłem było w drugiej budzie. Mycie i toaleta pod gołym niebem, zawodnicy polewali się nawzajem wodą. Zrzucaliśmy się po kilka szylingów na jedzenie i trenera.

Drugi obóz pod Nandi Hills. Tam była elektryczność i sponsor - świetny biegacz Wilson Busienei. Zawodnicy za nic nie płacili, Busienei i jego kolega utrzymywali ich jako sparingpartnerów. Dzięki mojej wpłacie kilkuset szylingów raz zjedliśmy nawet mięsny posiłek.

Maratończycy trenują zwykle trzy razy w ciągu dnia. Biegają 35-45 km dziennie (!). Przed świtem 40-minutowa przebieżka. Około godziny 11 najważniejszy trening - zwykle półtora- lub dwugodzinna zabawa biegowa. Duża część trenuje również po południu, ale jest to spokojny bieg ciągły.

Teren jest pagórkowaty, masa podbiegów. Na jednym z nich, w Nandi Hills, rekord należy do Wilfreda Bungei - 53 minuty biegu non stop pod górę, aż na szczyt.

W Kenii partnerów do biegania jest mnóstwo, ale trzeba uważać, żeby to nie był np. mistrz świata. Zacznie spacerowym tempem, potem rzuci: ''To wszystko, na co cię stać?!''. Pofrunie na maksa, a my padniemy

Bardziej wyczerpujący jest szczyt Fluorspar Hill. Biegnie się z dna Wielkiego Rowu Tektonicznego na samą krawędź. Wysokość 2500 m biegacze osiągają po pokonaniu 21 km i 23 zakrętów. Mosesowi Tanui, dwukrotnemu zwycięzcy maratonu w Bostonie, zajęło to godzinę i 24 minuty.

Kenijczycy nie przywiązują wagi do rozgrzewki, do rozłożenia akcentów treningu czy do rozciągania ''nabitych'' mięśni. Tylko najlepsi korzystają z masażysty - najbardziej oblegany mieszka w Eldoret i trzeba się umawiać z wyprzedzeniem. Zaczynają trening, biegną coraz szybciej, na podbiegach przyspieszają, najszybciej pędzą tuż przed końcem treningu, potem po prostu przestają biec i idą do domu. Koniec.

Aż trudno sobie wyobrazić, jakie byłyby rekordy świata, gdyby zaczęli stosować porządną metodologię treningu.

Maraton w Kisumu

Napędza ich olbrzymia konkurencja i brutalna rywalizacja. Władze sportowe mają gdzieś warunki, w jakich startują i trenują zawodnicy. Przykładem jest grudniowy maraton w Kisumu - brzydkim mieście na brzegu Jeziora Wiktorii, gdzie zawsze jest upiornie gorąco i wilgotno.

W tym maratonie nie startuje się dla przyjemności. Nikt tu nie oczekuje rekordów. Kenijscy biegacze przyjeżdżają z odległych stron, bo mają nadzieję, że ktoś ich dostrzeże i wyśle do Europy na biegi uliczne lub choć na obóz, gdzie będą mieli regularne posiłki.

Boją się spóźnić na start, a organizatorzy, nie wiedzieć czemu, wyznaczają go 42 km od Kisumu, w wiosce Gogo. Przyjeżdżają tam przeładowanymi busami dzień wcześniej.

Śpią w krzakach, na spłachetkach trawy. Rano ruszają w pole trzciny cukrowej i wysysają słodkie kłącza na śniadanie, zostawiając po sobie sterty suchych badyli.

Start maratonu jest zawsze o 10. Wykończeni zawodnicy dobiegają do mety między 12 a 13, kiedy chwytający za gardło wilgotny upał dochodzi do 40 st. C.

Ostatnie 10 km biegnie się po głównej szosie z Nairobi do centrum Kisumu, między stadami zdezelowanych ciężarówek i autobusów. Z rur wydechowych wylatują lepkie chmury tłustej sadzy.

Rozmawiałem o maratonie z Markiem Chepkwonym. - Trzymałem się prawej strony, żeby zdążyć uciec przed ciężarówkami. Co chwila skakałem do rowu. Na mecie miałem 2 godziny 27 minut, ponad 20 minut gorzej od rekordu życiowego.

- Dla biegaczy nie było wody, na mecie były o nią bójki. Zbieraliśmy plastikowe butelki i wlewaliśmy do nich wodę z kranu - opowiadają Lewandowscy, którzy oglądali zeszłoroczny wyścig.

Najsilniejsi zostają. Jeśli zostali, znaczy, są najsilniejsi. I to właściwie cała tajemnica sukcesu Kenijczyków w biegach.

Radosław Leniarski

Dołącz do nas na Facebooku

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.