Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych AREC 2013 - brodzenie w śniegu, 58 metrów zjazdu na linach i zimna noc na rowerze [ZDJĘCIA]

Pierwszy dzień Mistrzostw Europy w Rajdach Przygodowych, które rozgrywane są w Beskidzie Niskim, za nami. W ciągu trzech - czterech dni zawodnicy pokonają prawie 500 kilometrów na własnych nogach, rowerach i konno. Za nimi pierwsze pomyłki nawigacyjne, pierwsze kryzysy, pierwszy, nerwowy dzień. Nocą zespoły mają do pokonania trudny, bo bardzo zimny etap rowerowy. Aż 130 kilometrów po pokrytych lodem, beskidzkich drogach i ścieżkach.

O 10 rano zespoły wystartowały z rynku w Gorlicach, na prolog - wymagający nawigacyjnie, krótki etap biegowy. Bardzo nietypowo wyglądała mapa biegu na orientację. W większości biała, bez treści kartka, ozdobiona była tu i ówdzie kółkami, na których rozrysowane były najbliższe okolice punktów. Zespoły musiały dotrzeć do tego regionu mapy na azymut, gdy już znalazły się w otoczeniu punktu, musiały je rozpoznać i znaleźć biało-pomarańczowy lampion. Nie brakowało omyłek i długich poszukiwań. Po prologu zespoły ruszyły na ładny, śnieżny etap trekkingowy. Czołówka od razu narzuciła mocne tempo, biegając pod górę, często zapadając się do połowy łydki w śniegu. Niektórym przyszło potem zapłacić za to siłowanie się z terenem - drobnymi kryzysami.

Drzewa i krzewy pokryte szadzią, albo zalane warstewką lodu wyglądały naprawdę spektakularnie. Mimo mrozu (chociaż na starcie było zaledwie -5 stopni, temperatura odczuwalna była znacznie niższa) nikomu na trasie nie było zimno. Cienko ubrani, buchający parą zawodnicy przyprawiliby o dreszcze każdego, kto spotkałby ich w lesie w ten zimny dzień. Jeszcze przed zmrokiem pojawiły się pierwsze kryzysy. Początek zawsze jest nerwowy, zespoły są bardzo blisko siebie, zmieniają się na prowadzeniu, rywalizują, chociaż zwykle różnice na mecie między teamami liczy się już w godzinach. Nikt jednak nie chciał odpuścić i tempo było naprawdę wysokie, jak na początek zawodów, których zwycięzcy spodziewani są na mecie po 72 godzinach.

Na zadanie specjalne - zjazd z 58- metrowej wieży na rynku w Bieczu, zespoły dotarły już przetasowane i z różnicami około 10, 20 czy 30 minut. Docierali do strefy zmian, szybko zakładali uprzęże, kaski, brali łyk herbaty i wspinali się po drewnianych, wąskich stopniach w przestronnym wnętrzu klatki schodowej z czerwonej cegły. Zza balustrady, z której zjeżdżały zespoły, widok na miasteczko, krzątających się w dole ludzi i na całą okolicę, był wprost powalający. A zjazd emocjonujący, bo ziemia wydawała się być bardzo daleko.

Po pokonaniu zadania, trzeba było jeszcze pobiegać po okolicy z GPS-em w poszukiwaniu punktów. Oba zadania zajmowały zawodnikom ponad godzinę, nawet półtorej, gdy jedni kończyli - inni przybiegali na zadanie specjalne, jeszcze inni zaczynali bieg z GPS. Później szykowali się na 130-kilometrowy etap na rowerze. Tu można było zobaczyć prawdziwy wyścig zbrojeń - kominiarki z windstoppera, gogle, kurtki puchowe, rękawice, puchowe botki, ogrzewacze chemiczne mocowane w rękawiczkach i butach, nawet elektryczne ogrzewacze do butów. Wszystko po to żeby przetrwać jeden z najtrudniejszych etapów i zimną noc.

Skończą rowery nad ranem, a później zespoły czeka między innymi trudny odcinek biegowy i biegówki.

Tekst: Magda Ostrowska-Dołęgowska

Najświeższe informacje znajdziesz na naszym Facebooku.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.