Otylia Jędrzejczak: Nie żałuję ani jednego treningu i wysiłku

- Nie chcę już tak się męczyć, mój powrót jest możliwy tylko wtedy, gdy będę miała normalne życie - mówi Otylia Jędrzejczak.

Oskar Berezowski: Kiedy ostatnio pływałaś?

Otylia Jędrzejczak: We wrześniu, bo trudno mi zmusić się, by wejść do wody. Biegam, chodzę na siłownię, ale od wody uciekam. Ostatnio siedziałam w domu i pomyślałam, że pójdę się wyżyć na basenie. Okazało się, że nie mam kostiumu, bo wszystkie oddałam na aukcje.

Wrócisz do pływania w Polsce?

- Jeśli już miałabym pracować na kolejny medal, to za granicą. Jestem w kontakcie z Gyoergiem Turim [trener László Cseha] i Bartkiem Kizierowskim. Tyle że teraz i tak powrót nie jest możliwy. Rozpoczęłam studia w Wyższej Szkole Psychologii Społecznej w Warszawie, więc w tej chwili bardziej widzę siebie jako psychologa sportowego albo trenera mentalnego.

Może najtrudniejsza w powrocie jest myśl, że pływanie to monotonia. Ian Thorpe powiedział kiedyś o tyranii czarnej linii, którą ciągle widzi na dnie basenu...

- Pływak musi być inteligentny, żeby nie poddać się tej tyranii. Spędzamy setki godzin, odbijając się od ściany do ściany. Ja kiedyś liczyłam, ile jest kafelków w basenie. Żeby nie zwariować, układałam w głowie historie. Napisałam niejednego harlequina podczas treningu.

Sport odebrał ci jednak sporo zdrowia.

- Nie żałuję ani jednego treningu i wysiłku. Moje zatoki to był problem ogólnopolski przez jakiś czas, ale mało kto wie, że ucierpiał też kręgosłup. Od czterech miesięcy nie pływałam i czuję, jak wszystko mnie boli. Jestem skazana na ćwiczenia do końca życia. Ale są tego dobre strony, bo ćwiczenia uwalniają endorfiny - hormon szczęścia.

W sportach walki niektórzy mówią o uzależnieniu od bólu. Też tak masz?

- Jak boli, to rośnie. Nie wiedziałeś? Wiesz, że żyjesz. Czasem wracałam z treningu i czułam każdy mięsień. To było fajne, wiedziałam, że coś zrobiłam.

A czego dowiedziałaś się o sobie, bijąc pierwszy rekord świata?

- Że nie ma rzeczy niemożliwych. Że mimo upadków w końcu możesz zwyciężyć.

Nie boisz się, że te zmiany trenerów w trakcie kariery to dowód na to, że jesteś trochę takim pływającym Frankensteinem. Głowa z USA, ramiona i nogi z Polski, serce z Hiszpanii. Każdy włożył do twojego sportowego "ja" coś innego i te organy nie bardzo chcą ze sobą działać, może się nawet nie lubią?

- Nie przesadzaj, nie jestem Frankensteinem. Te różne doświadczenia mnie wzbogaciły. Każdy trener ma swoje wady i zalety. Irytowało mnie, że trener Paweł Słomiński w porażkach widział tylko moją winę, ale jego "laboratoryjne" podejście do treningu i żelazna dyscyplina wcale nie były złe. Wręcz przeciwnie, niektórych zawodników po prostu trzeba krótko trzymać. I mnie też.

To on cię ukształtował?

- Nie, on dostał dziewczynę z tytułem mistrzyni i rekordzistki Europy. Nie poznawał mnie od podszewki. Dostał gotowy produkt, który razem doszlifowaliśmy. Ja jestem takim typem człowieka, który poddaje się trenerowi. On to umiejętnie wykorzystał i osiągaliśmy sukcesy.

Czego nauczyłaś się na igrzyskach w Londynie, gdy nawet nie weszłaś do finału?

- Że w pływaniu osiągnęłam wszystko, o czym marzyłam, ale są młodsze dziewczyny, a ja mogę być tylko coraz bardziej doświadczona. Że muszę zbudować sobie jakiś fundament poza sportem, by udowadniać sobie coś jeszcze w basenie.

Gdybym miała wrócić i udałoby mi się osiągnąć sukces, to byłby to tydzień "wow!". Medal, ale co potem? Najpierw muszę coś zrobić dla siebie, by nie stanąć w takim miejscu jak po Pekinie, gdy wpadłam w depresję. Ja tak naprawdę wróciłam wtedy do basenu, bo nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca w normalnym życiu, a w sporcie czułam się bezpiecznie.

Nie chcę już tak się męczyć, mój powrót jest możliwy tylko wtedy, gdy będę miała normalne życie.

Dara Torres wracała w wieku 41 lat, zdobywając medale olimpijskie.

- Na coraz krótszych dystansach, a ja nie jestem urodzoną sprinterką. Ponadto ona w tych przerwach miała prawdziwe życie. Osiągała sukces w basenie i wracała do swojego świata.

Czyli Torres nie wracała do sportu, wracała do życia?

- Wydaje mi się, że tak. Miała fundament, na którym mogła budować zdrowe podejście do treningu.

Ty też chciałabyś, żeby sport był częścią twojego nowego życia, a nie jego treścią?

- Tak. Nie chcę już uzależniać swojego poczucia szczęścia od sportu. Powroty są możliwe, mój też. Kobieta po urodzeniu dziecka może osiągać sukcesy. Sport jest jednak wówczas raczej odskocznią, a nie najważniejszą rzeczą w życiu.

Może być jednak podstawą egzystencji. Przez te lata pływanie pozwoliło ci w obiegowej opinii na zgromadzenie fortuny.

- Na ostatnie dwa lata treningów zużyłam niemal całe oszczędności.

Kontrakty reklamowe, wielkie kampanie marketingowe z Otylią w roli głównej. To nie były miliony złotych?

- No nie! Oczywiście nie mam prawa narzekać, to były dobre pieniądze jak na młodą dziewczynę. Nie wydałam ich na przyjemności, tylko zainwestowałam. W razie czego wrócę do rodziców (śmiech).

W pływaniu nie ma wielkich pieniędzy. Za udział w zawodach Pucharu Świata nie dostajemy tyle co lekkoatleci. Nie mamy kontraktów klubowych jak siatkarze, nie jesteśmy w stanie startować w dobrze płatnych zawodach jak Justyna Kowalczyk. Ale ja nie narzekam. Nie potrzebuję wielkiej willi.

Potrzebujesz pracy. Podobno dostałaś propozycję z telewizji?

- Nie. Tylko w Akademii Telewizyjnej uczę się pracy z kamerą i mikrofonem. Chcę komentować zawody sportowe, to sprawia mi frajdę. Lubię nowe wyzwania i rzucanie się na głęboką wodę. Najwyżej dostanę falą w twarz i się schowam pod wodą. Życie nauczyło mnie, że trzeba umieć przyjmować kopniaki i czerpać z nich siłę - pozbierać się i dalej robić coś ciekawego.

Sama nie lubiłaś być krytykowana.

- Można oceniać w różny sposób. Powiedzieć, że czas był słaby, ale technicznie ktoś popłynął dobrze. Znaleźć jasne i ciemne punkty, a nie tylko marudzić.

A jak działała na ciebie krytyka w mediach po startach?

- To, co pisaliście czy mówiliście, krytyka kibiców, to mały pikuś w porównaniu z tym, co sobie robiłam sama.

Nie mogłam sobie strzelić w stopę i powiedzieć publicznie, że było słabo. Uwierz mi: ja wiem, kiedy było źle, i wiem, że zawsze może być lepiej.

Nawet jak zostałaś mistrzynią olimpijską?

- Wieczorem pomyślałam, że nie ma się co podniecać, bo niebawem są następne zawody i ileś tam rzeczy muszę poprawić. Jak nie, to przegram, bo inni też ciężko trenują, więc wcale nie jestem taka fajna.

Trenowanie w Polsce też jest chyba sporym obciążeniem psychicznym. Pływałaś w takim polskim bagienku wzajemnych animozji w środowisku.

- To bagienko najbardziej poczułam w 2008 roku w Pekinie. Naprawdę jednak zrozumiałam, że to jest nienormalne, dopiero w USA. Tam ludzie ze sobą rozmawiają, wymieniają się doświadczeniami, wspierają. U nas przeciwnie. Jeden trener nie pokaże drugiemu, jak pracuje. W Pekinie rywalizacja między polskimi trenerami przenosiła się na zawodników. Jedni cieszyli się z porażek drugich.

W Pekinie u twojego boku wyrosły mało znane Chinki. Ich sukces był podejrzany?

- Nie zamierzam ich oczerniać, bo wiem, jak łatwo było rzucać podejrzenia pod moim adresem. Gdy pobiłam pierwszy rekord świata, w Australii pojawiły się podobne teksty: o jakiejś Polce, która nie wiadomo skąd się wzięła i jest jakaś podejrzana. To było przykre. Ja wiedziałam, że jestem czysta.

W pływaniu doping to duży problem?

- To dyscyplina wytrzymałościowa. Tu zawsze ktoś będzie się czegoś doszukiwał.

Jak odbierasz dopingowy skandal Lance'a Armstronga?

- Zaburzył mi ideał sportowca. Wierzyłam, że był czysty. Czytałam książki o nim i mówiłam sobie w trudnych chwilach, że mogę, bo on dawał radę wjeżdżać pod górę, to i ja potrafię. Najgorsze jest to, że był wzorem dla tak wielu osób. Z drugiej strony, skoro był inspiracją, to w jakiś sposób nam pomagał i nie ma sensu teraz się nim zadręczać. Ponadto zrobił coś wspaniałego - założył fundację i pomagał walczyć z rakiem.

Przeżyłaś wiele wzlotów i upadków. Ilu masz prawdziwych przyjaciół?

- Ponieważ jestem łatwowierna, to całkiem pasuje do mnie powiedzenie, że jak ktoś ma miękkie serce, to musi mieć twardą dupę. Ale czy czwórka przyjaciół to mało?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.