Wiceprezesem (od marketingu) ten najsławniejszy międzynarodowo polski gracz został w 1998 roku, funkcję powierzył mu Michał Listkiewicz, władzę obejmujący w glorii reformatora, który po obaleniu ponurego Mariana Dziurowicza wydobędzie związek z wieków ciemnych. To Boniek oświecał w sprawach telewizyjnych działaczy, którzy nie mieli pojęcia, że transmisje meczów reprezentacji i ligowych można dobrze sprzedać. On miał pojęcie chwilami aż za dobre, jako prezes firmy Go & Goal sprzedał prawa do pokazywania spotkań Legii dwóm różnym telewizjom.
W roli wiceszefa PZPN próbował od wewnątrz rozbijać sędziowską mafię (czytaj: system premiujący szwindel), generalnie jednak po zejściu z boiska dla naszego futbolu się nie zasłużył. Kiedy przejął reprezentację, poprowadził ją do najbardziej zawstydzającej klęski w XXI wieku - warszawskie 0:1 z Łotwą w eliminacjach do Euro 2004, by po kilku miesiącach zdezerterować bez podania przyczyn. Żaden selekcjoner nie odchodził w tak marnym stylu.
To tylko jeden, wcale nie najmocniejszy, z sygnałów, że Boniek jako zarządca ma wady. Widzewa Łódź - bywał tam współwłaścicielem, członkiem zarządu i rady nadzorczej - też na prostą nie wyprowadził. Realizował strategię: jeśli coś się uda, przypiszę sobie zasługi, jeśli coś się nie uda, umywam ręce. I chętnie kombinował. Przejął bankruta i w popularny u nas sposób uciekł od długów - przechrzcił klub, zakładając teoretycznie nowy. Kręcił, by wydębić od PZPN niezasłużoną licencję na grę w lidze. Gdy Widzew pikował do drugiej ligi, próbował wykorzystywać aferę korupcyjną, by go ocalić przed degradacją. Gdy wyszło na jaw, że jego drużyna wygrywała dzięki łapówkom, utrzymywał, że o niczym nie wiedział. Ale wcześniej za wspólnika wziął sobie Wojciecha Szymańskiego, który wsławił się ratowaniem Świtu Nowy Dwór z pomocą doskonale znanego w środowisku trenerskiego speca od zadań specjalnych Janusza Wójcika.
Kandydat Boniek budził nadzieje, jakie budził w dniu obejmowania kadry. W wygodnej roli nieponoszącego odpowiedzialności komentatora zachowuje uwodzicielski wizerunek - wspaniale grał, ustosunkowany, przyjaźni się z Michelem Platinim, czyli szefem wszystkich szefów w europejskiej piłce. Przy typowym działaczu wygląda prezydencko. Ale z jego przeszłości nie wynika, by wyróżniał się postawą etyczną bądź menedżerskimi sukcesami - nie jest niewiniątkiem próbującym nawrócić gang kanciarzy, jako trener (co oznacza również zarządzanie zasobami ludzkimi) wypadał mizernie również we wszystkich włoskich klubach, w których się sprawdzał, teraz nie zwieńczy najwyższą w polskim futbolu prezesurą kariery skutecznego zarządcy klubowego. Ba, wielokrotnie autodenuncjował się jako wychowanek prowincjonalnej mentalności naszego piłkarstwa. Ostatnio po Euro 2012, gdy w trakcie szukania nowego selekcjonera kadry wraz z działaczowskim chórem a priori zdyskwalifikował wszelkie kandydatury zagraniczne, obwieszczając, że zatrudniony cudzoziemiec przyjedzie do nas tylko dla łatwego zarobku, starał w żadnym razie się nie będzie.
Przed czterema laty, gdy też ubiegał się o stanowisko szefa PZPN i wybory sromotnie przegrał, z powszechnej niechęci do związku Boniek wyciągał dobrze znany nam wniosek: szwankuje komunikacja z opinią publiczną i mediami. Czołowe osobistości naszego futbolu od lat utrzymują, że ich reputacja nie ma powodów merytorycznych, Lato i jego świta wiecznie powtarzają, iż zwycięstwa reprezentacji uczyniłyby działaczy bohaterami. Boniek też trzyma się tezy, że wizerunek stanowi fundamentalny problem PZPN. Konkretów ze swojego planu na prezesurę nie ujawnił, odmówił w polsatowskim "Cafe Futbol" udziału w debacie między pretendentami do głównego stołka w związku. Postępował ostrożniej niż przed czterema laty, drybluje, nie wypowiada się już z pogardą o monstrualnie rozrośniętych i bezproduktywnych strukturach terenowych PZPN. Jego wyborcze zwycięstwo gwarantuje tylko jedno - poprawę wizerunku po dołującej erze Laty nieuchronną niezależnie od wyniku głosowania.