Copa America 2015. Jak w białych rękawiczkach pozbyć się Messiego, czyli trzy rzeczy po Copa America

Miał być pierwszy triumf argentyńskiego pokolenia mistrzów świata do lat 20 z 2005 roku, a był triumf chilijskiego pokolenia brązowych medalistów U-20 z 2007 (Alexis Sanchez, Arturo Vidal, Gary Medel, Mauricio Isla). Działa się historia: zobaczyć Chile wygrywające jakikolwiek wielki turniej, to było trochę tak jak swego czasu zobaczyć Hiszpanię zostającą mistrzem Europy i świata.

Chile: gramy jak zawsze, wygrywamy jak nigdy

Wreszcie się Chilijczycy odkuli za te wszystkie turnieje, gdy grali jak nigdy, a przegrywali jak zawsze, wreszcie dostali jakąś nagrodę za uparte trwanie przy swoim stylu. Udało się, zdążyli wygrać pierwszy raz Copa America, zanim turniej skończy w przyszłym roku sto lat. Żeby wygrać, musieli zacząć walczyć na boisku bardziej cynicznie, a po niektórych ich meczach w tym turnieju można i napisać wprost, że musieli schamieć. Oni zdobyli ten tytuł jak Argentyna mistrzostwo świata w 1986: w oblężonej twierdzy. Skłóceni ze swoją prasą, przekonani że wokół są sami wrogowie i kto nie z nami, ten przeciwko nam. A sędziowie, delikatnie mówiąc, nie byli im nieprzychylni. Ale to nie zmienia faktu, że byli drużyną najwierniejszą swojemu stylowi. Po prostu - najlepszą drużyną, nawet jeśli inne mogły mieć lepszych piłkarzy. O Brazylii ktoś napisał na pożegnanie z Copa, że ona już nawet sama nie wie, jak się nazywa. Argentyna zagrała zachwycająco i skutecznie tylko raz, z Paragwajem w półfinale. A Chile szło po swoje. Włączałeś telewizor i dostawałeś, co zamawiałeś: wir podań, pressing, powtarzające się schematy, ryzyko, wiecznie niezadowolonego trenera Jorge Sampaolego, przemierzającego kilometry przy linii bocznej. Z tej drużyny łatwiej wylecieć za bezmyślne wybijanie piłki i kunktatorstwo niż za rozbicie ferrari po pijanemu. Sampaoli chce piłki i walki. Taką zbudował drużynę. Znalazł tam miejsce i dla pitbulli, i dla Jorge Valdivii, którego Martin Mazur z argentyńskiego "El Grafico" nazwał "pianistą w heavymetalowym zespole". Były prowokacje, palec Jary, ciosy Vidala, brutalne faule, ale był też zespół, w którym każdy mógł strzelić gola. Nieważne - obrońca (Mauricio Isla i Gary Medel strzelili po golu, czyli tyle ile Alexis Sanchez), pomocnik (nie tylko Arturo Vidal, bo i znakomity w całym turnieju Charles Aranguiz), czy napastnik. Bo w reprezentacji Chile właściwie każdy musi grać jak pomocnik. Nawet bramkarz Claudio Bravo. I to działa. Alexis Sanchez mógł marnować sytuacje, skończyć turniej z jednym golem, a i tak kończył go jako mistrz. On przesądził o tytule brawurowym karnym, Eduardo Vargas dostał nagrodę piłkarza turnieju, a Jorge Valdivia w finale na pewno nie przegrał z Messim pojedynku "dziesiątek". Czego chcieć więcej?

Ten drugi Messi

- Ten wynik nie zmieni tego, czym jest Messi dla świata - powiedział trener Sampaoli po meczu, w którym jego piłkarze pokazali, jak w białych rękawiczkach pozbyć się Messiego z gry. Z wyjątkiem ciosu Gery'ego Medela w brzuch nie faulowali go tak ostro jak choćby Angela di Marii, po prostu go odizolowali od reszty drużyny, pozwalając na powrót tylko na krótkie momenty. Przedmeczowe hołdy dla Messiego, przecieki do mediów, że Chile jest gotowe nawet wyjąć ze składu Valdivię, żeby lepiej się przed Messim obronić, okazały się tylko blefem (na szczęście, bo to był turniej Valdivii i finał bez niego to nieporozumienie). Od początku przejęli kontrolę nad meczem, żeby jej nie przejął Messi. I tak było do końca, zostawały mu tylko pojedyncze zrywy, jeden powinien się skończyć golem, ale Gonzalo Higuain pozostał Higuainem. Messi był jedynym Argentyńczykiem, który trafił w serii rzutów karnych. Marne pocieszenie. Kończy turniej z zaledwie jednym golem. Przyjechał po sezonie, w którym strzelił dla Barcelony 58 goli w 57 meczach, a tutaj zdobył jedną bramkę w sześciu. I to z rzutu karnego, w grupowym meczu z Paragwajem. Na gola z gry w kadrze czeka już od 1038 minut. Mało tego, nawet asysty miał tylko w jednym z 12 ostatnich meczów Argentyny: w półfinale z Paragwajem, od razu trzy. To był ten jeden mecz w turnieju, gdy był w drugiej połowie dzisiejszym Messim z Barcelony: pół napędem, pół organizatorem gry. Oczywiście w poprzednich spotkaniach też był wybierany piłkarzem meczu i można mu było liczyć asysty drugiego czy trzeciego stopnia. Ale to trochę upokarzające, wyszukiwać ciągle powody, dla których największy piłkarz świata jest największy, mimo że w tabelach goli i asyst nie zostało po tym wiele śladów. Po prostu, poza meczem z Paragwajem to nie po zagraniach Messiego opadały w tym turnieju szczęki.

Sampaoli pewnie ma rację, to czym jest Messi dla świata się przez to nie zmieni. Ale w świecie Messiego ten wynik zmienia bardzo dużo. Zaczęło się już wsteczne odliczanie: ile jeszcze turniejów przed nim. Był już z reprezentacją Argentyny na sześciu: trzech mundialach i trzech Copa America. Ma już ponad 100 meczów w kadrze, jest w niej od 10 lat. Zdobywał złoto z kadrą U-20, z olimpijską. Z dorosłą przegrał już trzy mecze finałowe. Za rok w Copa America Centenario będzie miał ostatnią szansę, by wygrać coś z kadrą przed trzydziestką. O ile ten rocznicowy turniej w USA dojdzie do skutku, bo jest w centrum korupcyjnego śledztwa FBI. Podczas następnego mundialu w Rosji Messi będzie miał 31. urodziny, podczas Copa America - 32. Szybko minęło. A dla Argentyńczyków Lio (tam jest Lio, a nie Leo) wciąż bywa zagadką. Już nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że Messi w koszulce Argentyny to "pecho frio", zimna pierś, jak się tam mówi o tych, którzy na boisku nie dają z siebie wszystkiego. Za poprzedniego selekcjonera Alejandro Sabelli Messi został kapitanem, ale tylko pod warunkiem, że odprawy kolegom będzie dalej robił Javier Mascherano. U Gerardo Martino już był kapitanem głośniejszym. Widać, jak mu na sukcesach z kadrą zależy. Ale różnica między Messim z Barcelony a Messim z Argentyny wciąż jest trudna do przetrawienia.

Miał być finał Bielsy, był finał Simeone

Licznik bije, minęły właśnie 22 lata i jeśli nic się nie zmieni w Copa America Centenario, to Argentynie do następnego mundialu wybije ćwierć wieku bez zwycięstwa w wielkim turnieju. Ostatni tytuł zdobyła w Copa America 1993, w czasach gdy Diego Simeone i Gabriel Batistuta (bohater tamtego finału) byli młodymi wilczkami, a o Diego Maradonie jeszcze nie było wiadomo, że jest na równi pochyłej. Przez te 22 lata Argentyna stała się dla Brazylii równorzędnym konkurentem w handlu piłkarzami z Europą, wychowała bohaterów Ligi Mistrzów i najlepszego piłkarza świata. Ale kolejne pokolenia talentów dawały szczęście innym drużynom, nie jej. A argentyński futbol z tych milionów z handlu piłkarzami nie skorzystał jak należy, kieszenie napełniają sobie pośrednicy. "Argentinizacion" - to w latynoskim futbolu klubowym wcale nie brzmi już dumnie, tak tamtejsi komentatorzy zaczęli nazywać grę na wynik, bez patrzenia na styl, za wszelką ceną. I w kadrze niestety styl też staje się wyjątkiem, a nie regułą. Od czasu Jose Pekermana nie było tam trenera, który potrafiłby stworzyć coś tak niepodrabialnego jak Sampaoli w Chile. Trenerów Argentyna też wychowuje dla innych, nie dla siebie.

Gerardo Martino też na razie jest potwierdzeniem tej reguły. W poprzednim Copa America był bohaterem Paragwaju. Ale dla Argentyny sam awans do finału to za mało. A finał z Chile to była porażka z podpisem Martino. Tyle było przed meczem mowy o strachu Chile przed Messim, a to Argentyna się ugięła pod ciężarem finału. I jej trener. Przez cały mecz Martino szalał przy linii i podpowiadał sędziemu z Kolumbii jak ma sędziować. Sędziowanie się nie zmieniało (nie krzywdziło ani Argentyny, ani Chile, krzywdziło zdrowy rozsądek), za to Argentyna - tak. Na gorsze. Z każdą kolejną zmianą Martino. Intencje były dobre: Gonzalo Higuain za Sergio Aguero miał dodać centymetrów w ataku, Javier Pastore gasł, więc szansę dostał Ever Banega. Ale skończyło się jak z Brazylią Dungi w ćwierćfinale: rezerwowi szybko stracili iskrę, a w serii karnych się pomylili.

Rok temu Argentyńczycy kończyli finał mundialu smutni, ale jednak z podniesionymi głowami. Po meczu z Chile nie mają być z czego dumni. Mieli swoje szanse, pewnie nawet lepsze niż Chile. Ale nie grali lepiej. Wyszli na ten mecz tak, jakby jeszcze oczekiwali oklasków za drugą połowę półfinału z Paragwajem. Zamiast polegać na swojej sile, czekali na błędy rywala. Bardziej wierzyli w swoją obronę niż w swój atak. Tak grał Paragwaj Martino, ale tam to miało jakiś sens. A z tego Copa America zapamiętamy jeśli chodzi o Argentynę głównie męki najlepszych napastników świata. Wyjątkiem od tej nieskuteczności był tylko mecz z Paragwajem (choć nie dla Messiego), ale tam Argentyńczycy mieli rywala który odpoczywał między meczami krócej niż oni. A teraz to Chile miało pod tym względem przewagę. I potrafiło ją wykorzystać. To miał być finał z twarzą Marcelo Bielsy, który uczył futbolu i Martino i Sampaolego. A był finał z twarzą Diego Simeone. Intensywność do kwadratu. Argentyna tego nie wytrzymała. Pękło to co w niej było najlepsze, czyli piękna współpraca Messiego z Javierem Pastore. Po przerwie Pastore się zmęczył, Messi się zniechęcił, Higuain w drugim wielkim finale z rzędu darował rywalom Argentyny życie, i było po sprawie.

Zobacz wideo

Partner - materiał Messi - Argentyna - strój... Puma EVOPOWER 1.2 Korki Lanki... adidas Performance DFL OMB Piłka...

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.