Sobiech i Sadlok będą do wzięcia za darmo?!

Ruch Chorzów ostatnio częściej płaci piłkarzom, żeby tylko odeszli z klubu, niż zarabia na ich transferach. Co ciekawe, na takim rozwiązaniu też można zyskać. I to nawet pół miliona złotych!

Z końcem maja piłkarzem Ruchu przestanie być Maciej Scherfchen. Ruch rozwiązał umowę z 31-letnim pomocnikiem za porozumieniem stron. Wcześniej w podobny sposób z Cichą pożegnali się Słowacy Pavol Balaz i Martin Fabusz oraz Marcin Nowacki. Niebiescy rozstają się z piłkarzami, a w zamian nie dostają nawet złotówki.

- Sam wyszedłem z taką inicjatywą. Zależało mi na grze, a w Ruchu czekała na mnie tylko ławka rezerwowych - przypomina Nowacki, dziś piłkarz pierwszoligowej Wisły Płock.

Nowacki twierdzi, że w jego przypadku działacze niebieskich popełnili błąd. - Rozwiązanie umowy za porozumieniem stron to ostateczność. Traci piłkarz, traci też klub. Ruch nie miał nosa. Mógł mnie sprzedać, ale nie zaakceptował warunków transferu. Jasne, Odra Wodzisław nie chciała za mnie płacić jakiejś super kwoty, ale zawsze coś by tam zarobili. A tak doszło do ugody i musieli do tego interesu jeszcze dopłacić. Gorzej, że do dziś nie dostałem pieniędzy, które mi się należą. Bardzo mnie to irytuje. Trzeci klub ekstraklasy nie powinien tak postępować - denerwuje się piłkarz.

Ugoda polega najczęściej na wypłacie części pieniędzy, które gwarantuje piłkarzowi obowiązujący kontrakt. Zawodnik nie dostaje jednak całości wynegocjowanej wcześniej sumy, tylko na przykład połowę. Dzięki temu odchodzi za darmo i może związać się z inną drużyną.

Scherfchen, który miał wysoki kontrakt, a wiosną niemal nie pojawiał się na boisku, był tylko obciążeniem dla klubowego budżetu. Ruch nie miał dla niego ofert, więc wolał mu zapłacić, żeby tylko odszedł. Dzięki tej operacji w kasie ma zostać nawet pół miliona złotych.

- Piłka nożna to nie matematyka. W momencie podpisania kontraktu trudno przewidzieć, jak potoczy się współpraca. Czasami lepiej szybko reagować, niż inwestować w zawodnika, który wypełni umowę na trybunach. Sytuacja z Scherfchenem pokazuje, jak trudno sprzedać doświadczonego piłkarza z ważnym kontraktem. "Prawo Bosmana" bezpowrotnie zmieniło rynek - mówi Mirosław Mosór, dyrektor sportowy Ruchu.

Tomasz Kaczmarczyk, menedżer grającego we Francji Ireneusza Jelenia, podkreśla, że działacze polskich klubów muszą wyzbyć się chęci zysku za wszelką cenę. - Bo ta zawsze zaślepia zdrowy rozsądek. Proszę spojrzeć na francuskie Auxerre. Za 300 tysięcy euro wzięli z Górnika Łęczna Kamila Oziemczuka. Inwestowali w niego dwa lata i stwierdzili, że wystarczy: "Nie sprawdziłeś się, możesz odejść za darmo". Podobnie było z Przemysławem Kazimierczakiem. Bolton odpuścił go po pięciu latach. W Polsce wciąż gra się na zwłokę. Gdy są chętni na transfer, działacze liczą, że wytargają parę groszy więcej, a na koniec zostają z niczym - mówi menedżer i podaje przykład Pawła i Piotra Brożków z Wisły Kraków..

- Nie tak dawno miałem ofertę dla Piotra za 1,2 miliona euro. Wisła chciała dostać 1,4 miliona. Czy on jest wart dzisiaj tych pieniędzy? Podobnie było z Pawłem. Wisła nie sprzedała go, gdy były oferty za 3 miliony, a dziś nie wiem czy dostaną za niego milion? Wyczucie rynku to bardzo ważna umiejętność - podkreśla Kaczmarczyk.

Przed działaczami Ruchu trudne zadanie. Czy w przypadku ewentualnych transferów Macieja Sadloka i Artura Sobiecha nos ich nie zawiedzie? Czy sprzedawać już teraz i co najważniejsze - za ile? - Pewnie w klubie mają dylemat. Zysk równa się przecież osłabieniu drużyny. Kto wie? Może za pół roku oddadzą ich za darmo? - żartuje Nowacki.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.