Rekord Ruchu nie do pobicia!

- Z okna mojej kuchni widać jupitery na Cichej. Czasami sobie tam siadałem, wsłuchiwałem się w odgłosy meczu i wspomniałem stare dzieje. Dziś już nie wspominam, na światła nie patrzę. Jak słyszę krzyk kibiców, to po prostu wiem, że grają... - opowiada Antoni Nieroba.

Nie ma mowy - tego rekordu żaden piłkarz już pewnie nie poprawi! 71-letni Nieroba to niezwykły symbol przywiązania do niebieskich barw.

Grał dla Ruchu przez 17 sezonów. 401 razy reprezentował klub w oficjalnych spotkaniach!

Wojciech Todur: Pierwsze wspomnienie związane z Ruchem?

Antoni Nieroba: Nie byłoby Nieroby w Ruchu, gdyby nie Gienek Lerch [znakomity napastnik - przyp. red.]. To on mnie wyciągnął na pierwszy trening. Powtarzał: "Ty chodź i się przekonaj. Oni trenują i trenują, a nie są nawet w połowie tak dobrzy jak ty!". Nauczyłem się grać w piłkę na placu, co my go nazywali "na Ulrichu" [od nazwy kopalnianego szybu - przyp. red.]. Teraz to będzie ulica Długa. To było tuż przy szkole nr 36, w której się uczyłem. Wystarczało nam 15 minut przerwy, żeby rozegrać mecz!

Ojciec Pana nie ciągnął na boisko?

- A gdzie tam! Ojciec był górnikiem w kopalni Kleofas, a po pracy muzykował. Dmuchał w puzon i wierzył, że pójdę w jego ślady. Nawet próbowałem, ale nie miałem do tego serca. Miałem jeszcze starszego brata. Bardzo był chorowity, miał problemy z płucami. Gdy mama usłyszała, że chcę zostać piłkarzem, strasznie się tym przejęła. "Zobaczysz, ściągniesz do domu jakieś choróbsko" - powtarzała. Wtedy wszyscy baliśmy się gruźlicy...

Jednym z moich pierwszych trenerów był Gerard Cieślik. Ciężko było zasnąć po spotkaniu z tak wielkim piłkarzem. Do dziś nie wyobrażam sobie, żebym mógł zwrócić się do pana Gerarda po imieniu.

O Pana ligowym debiucie zadecydował przypadek.

- Zastąpiłem zdyskwalifikowanego Czesława Suszczyka, a działo się to za trenera Adama Niemca. W 1960 roku, gdy cieszyłem się z pierwszego mistrzostwa Polski, byłem już pełnoprawnym członkiem zespołu. Trudny to był sezon, bo i kadra zespołu była bardzo wąska. Proszę spojrzeć na to zdjęcie. Ilu nas grało? Czternastu? Czasami to i z niezaleczoną kontuzją wybiegało się na boisko.

Tamtego roku radość mieszała się z wielkim smutkiem. Niespodziewanie zmarł bowiem nasz trener Węgier Janos Steiner. Jednego dnia był zdrów jak ryba, a nazajutrz leżał już w szpitalu z chorym wyrostkiem. To był supergość. Dogadywał się z nami po niemiecku, a mówił tym językiem równie dobrze jak po. polsku. No, więcej to on pokazywał co zrobić z piłką, niż objaśniał. Pochowano go na cmentarzu przy parafii Świętego Ducha. Żegnało go z pół Chorzowa i przede wszystkim żona [Maria Krawczyk - przyp. red.], która była klubową sekretarką. Niestety, wydaje mi się, że jego grobu już nie ma. Chyba został przekopany...

To nie był ostatni trener z Węgier, z którym Pan współpracował.

- Najbardziej utkwił mi w pamięci Sandor Tatrai - człowiek, który nawet na mecze wychodził w piłkarskich butach! Chciał z nas zrobić "Brazylijczyków". Graliśmy za niego tzw. brazylianę, czyli system gry 4-2-4. Średnio nam to wychodziło, bo jednak Chorzów to nie Rio de Janeiro. Brazylijczyk w składzie był tylko jeden. To Alojz Gasz, którego nazywaliśmy "polskim Pele". Był świetny technicznie, ale mnie utkwił w pamięci z powodu meczu z Polonią w Bytomiu. Przegraliśmy aż 0:8! A w końcówce - po tym jak straciliśmy dwóch bramkarzy - Gasz stanął między słupkami i nie puścił żadnego gola!

Mecze z jakimi drużynami wspomina Pan najmilej?

- Chyba z Wisłą Kraków, a to dlatego, że często z nimi wygrywaliśmy. Wielkie boje toczyliśmy też z Górnikiem. Dobrze pamiętam, jak raz podbiegł do mnie Ernest Pohl i prosił: "Przestałbyś już biegać za dziadkiem! Daj żyć! Daj coś strzelić!".

Zdobył Pan dwa tytuły mistrza Polski. Nie mogło być więcej?

- Mogło, mogło. Tyle że gdy inne drużyny były już w pełni zawodowe, nas traktowano jak amatorów. Przez całe życie pracowałem w Hucie Batory. Byłem telemechanikiem i biegałem od awarii do awarii. Moim szefem był pan Laksa - facet zupełnie nie interesował się sportem i dla niego było nie do pomyślenia, żeby zwolnić mnie na trening nawet minutę przed końcem dniówki! Nie buntowałem się, bo ja byłem pracuś. Gienek Faber [skrzydłowy Ruchu - przyp. red.] to się do dziś ze mnie śmieje, że nazwisko to ja mam dla żartu.

W porównaniu z innymi piłkarzami to zarabialiśmy marnie. Pamiętam jak raz - podczas zgrupowania młodzieżowej reprezentacji Polski - przyznałem się, ile dostaję za grę w Ruchu. Zaraz zgłosiło się do mnie kilku chłopaków, którzy proponowali, że załatwią mi w swoich klubach kontrakt za przyzwoite pieniądze.

Mimo wszystko Ruchu nigdy Pan nie opuścił.

- Po latach powtarzałem, że bałem się dyskwalifikacji i wiele było w tym prawdy. Raz byłem już bliski, by przenieść się do Pogoni Szczecin. Ciągnął mnie tam kolega z Chorzowa Gienek Ksol. Gdy sprawa trafiła na klubowy zarząd, usłyszałem, że nie tylko mogę zostać zawieszony, ale jeszcze stracę etat w hucie. Pan by się nie wystraszył?

Pana karierę na Cichej zakończył legendarny Michal Vican.

- Zagrał ze mną w otwarte karty. Stwierdził, że mam już swój wiek [33 lata - przyp. red.] i on na mnie stawiać nie będzie. Nie czułem do niego żalu. Dzięki niemu pożegnałem się z Ruchem z godnością. Kibice pamiętali mnie z dobrych zagrań, a nie koszmarnych kiksów.

Gdyby nie Eugeniusz Faber, pewnie znalazłby Pan nowy klub w Polsce, a tak za namową kolegi spróbował Pan sił we Francji.

- Faber mieszkał w tej samej kamienicy co ja. Mieszkanie to miał klatkę obok. Nasze rodziny się przyjaźniły. Gdy zaproponował mi wyjazd do Francji, długo się nie zastanawiałem. Pomyślałem - to już końcówka mojej kariery, czas coś zarobić. Grałem dwa lata, potem byłem trenerem. Zostać na stałe nie chciałem. Nie znałem dobrze języka, tęskniłem za rodziną.

Gdy po latach ktoś Pana poznał na ulicy i zapytał: "To pan Antoni Nieroba?". Odpowiadał Pan: "Nie. To mój brat". Dlaczego?

- Miałem już dosyć tłumaczenia się za innych. Wszyscy mnie w Chorzowie znali i często zaczepiali. Szczególnie wtedy, gdy Ruch grał słabo. A ja nie miałem już siły i ochoty, żeby dostawać opieprz za innych.

Grał Pan przeciwko wielu znakomitym piłkarzom. Który z nich był największy?

- Może Johan Cruyff? Zagraliśmy przeciwko sobie w europejskich pucharach, gdy rywalem Ruchu był Ajax Amsterdam.

W pierwszym spotkaniu kilka razy objechał mnie okrutnie. Przegraliśmy aż 0:7! Na Cichej nie było już tak źle. Przegraliśmy co prawda 1:2, ale Cruyff zszedł z boiska po tym, jak został ukarany czerwoną kartką. Nigdy nie czułem strachu przed żadnym piłkarzem. Po prostu robiłem to co zawsze - starałem się jak najlepiej grać w piłkę.

Jakie wydarzenia wspomina Pan najmilej?

- Historia działa się na moich oczach. Pierwszy mecz na Cichej przy jupiterach. Pierwsze spotkanie na sztucznej trawie - to już w czasie wyjazdu do Ameryki. Tej trawy to nie wspominam najlepiej, bo się na niej poślizgnąłem i wróciłem do Chorzowa ze złamaną ręką.

W czasie wyjazdu do USA spotkaliśmy masę ciekawych ludzi. Chociażby znakomitą sprinterkę Stanisławę Walasiewicz. Polonia do nas lgnęła, bo czuła, że dzięki nam jest bliżej ojczyzny. Bardzo miło wspominam też walkę o Puchar Ameryki w barwach Polonii Bytom [Nieroba i kilku innych śląskich piłkarzy wzmocniło z tej okazji Polonię - przyp. red.]. Dobrze czułem się wśród lwowiaków, bo oni autentycznie kochali Polskę.

Najpiękniejszy stadion, na jakim Pan zagrał?

- No, na pewno nie Cicha ( śmiech )! Ale na pewno jest mi najbliższa. Tęsknię nawet za tym piecem, który stał w kawiarence, a czasami był tak rozpalony, że się wytrzymać nie dało! Baliśmy się, że spalimy się żywcem.

Synowie, niestety, nie poszli w Pana ślady

- Nie żałuję. Tak jak przed wielu laty nie żałował mój ojciec, gdy odłożyłem na półkę jego ukochany puzon. Jeden syn jest kuratorem w sądzie, drugi zajmuje się alarmami. Tomek to nawet trochę grał w piłkę, ale sam mu ją obrzydziłem. "Jak masz być przeciętnym piłkarzem, to lepiej nie graj wcale" - powtarzałem. Kto wie? Może w ślady dziadka pójdzie wnuczek? Kiedyś to byłem bardziej sentymentalny. Z okna kuchni widać jupitery na Cichej. No to czasami sobie tam siadałem, wsłuchiwałem się w odgłosy meczu i wspomniałem stare dzieje. Dziś już nie wspominam, na światła nie patrzę. Jak słyszę krzyk kibiców, to po prostu wiem, że grają.

Antoni Nieroba

ur. 17 stycznia 1939 roku w Chorzowie

Kluby: Ruch (1952-1972), Chateauroux (1972-1974)

Sukcesy: mistrz Polski (1960, 1968)

401 spotkań w barwach Ruch (liga i mecze w pucharach)

17 meczów w reprezentacji Polski (w latach 1959-67)

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.