Rok wielopaństwowców, czyli Polak, który stał się Niemcem, a potem znów Polakiem

Wydawało się, że decyzja zapadła wcześnie. Marcin Kobylański vel Martin Kobylanski w nieprzyzwoicie młodym wieku, jako trzynastolatek, zadebiutował w juniorskiej reprezentacji Polski...

Syn srebrnego medalisty z igrzysk w Barcelonie Andrzeja, który spędził mnóstwo czasu w Bundeslidze, zadebiutował w naszej juniorskiej kadrze tak nieprzyzwoicie młodo, że ustanowił - jak informowała Encyklopedia Piłkarskiej FUJI - rekord reprezentacji Polski bez względu na kategorię wiekową. Miał 13 lat i 71 dni.

Dostąpił zaszczytu wiosną 2007 roku w meczu z Niemcami. Ale Niemcy też go do swoich dziecięcych drużyn powoływali. Kobylański zaproszenia przyjmował. Uczestniczył w zgrupowaniach i u nas, i u nich.

W maju tego roku dla Niemców wreszcie zagrał. Co więcej, zdobył zwycięską bramkę w meczu z Danią. Federacja naszych sąsiadów słała ponoć nawet listy do PZPN z żądaniem, by Martina zostawić w spokoju, bo Martin sobie nagabywań nie życzy.

Minął jednak miesiąc, a Kobylańskiego wezwała ojczyzna biało-czerwona - m.in. na mecz z Niemcami. Stawił się, by wraz z rodakami ze Wschodu przegrać z rodakami z Zachodu 0:3.

W duszę nastolatka (urodził się w 1994 roku) nie ma co wnikać, a już szczególnie nie ma co stawiać mu zarzutów - nie wiemy, kto i czym mu w głowie miesza, a w tym wieku pełnej odpowiedzialności za swoje czyny wymagać nie można. Ciekawsze jest zjawisko - do niedawna wolno było wielopaszportowcom zmienić kadrę raz, teraz najwyraźniej wolno ją zmieniać częściej. Tak często, że traci sens utyskiwanie, iż reprezentacja staje się kwestią wyboru, zupełnie jak klub. Klub bowiem zmienić wręcz trudniej - musisz poczekać na koniec sezonu, nie możesz w lutym zagrać dla Floty Świnoujście, w marcu dla Sandecji Nowy Sącz, a w kwietniu znów dla Floty.

Na razie zaglądanie to tu, to tam uprawia się na poziomie młodzieżowym. Co będzie jutro? Globalna wojna o talenty trwa, bitwy stają się coraz bardziej kolorowe i pełne zaskakujących sojuszy, ostatnio np. holenderski selekcjoner Turków Guus Hiddink namawiał rodaka grającego w Anglii, by ten nie reprezentował Holandii, lecz Turcję. I żadne regulaminy za pędzącą rzeczywistością nie nadążą, w końcu znajdzie się ktoś, kto pójdzie do sądu i wygra proces zmieniający bieg historii - okaże się, że futbolowe przepisy nie mogą stać ponad prawem każdego obywatela kraju X, by uprawiał sport pod flagą kraju X, nawet jeśli wcześniej uprawiał ją pod flagą państwa Y.

Co warte przemyślenia niemal w przededniu nieuchronnych kontrowersji, które wywoła równie nieuchronne zwerbowanie do naszej kadry Arboledy - dziś Kolumbijczyka, jutro także Polaka. Ulice w ogniu nie staną, ale naród znów będzie debatował, kto zasługuje, by zostać naszym rodakiem. Musi mieć co najmniej dziadka z tych okolic? Czy jednak wystarczy pradziadek? Albo wręcz prapradziadek? A może pobierać krwi nikomu nie będziemy, bo od genealogicznie zatwierdzonego ćwierć-Polaka łatwiej zaakceptujemy nawet obcego, byle mieszkał między nami i mówił po naszemu?

Dyskusja oczywiście doprowadzi dyskutantów donikąd, mnie bardziej intryguje pytanie, które zadamy sobie później, ale zadamy je sobie kiedyś - jak wnioskuję z losów Kobylańskiego - niewątpliwie. Dlaczego mianowicie mającemu od zawsze dwie ojczyzny piłkarzowi, który wybrał grę dla jednej z nich jako niedojrzały, rozchwiany przez dylematy 18-, 20- lub 21-latek, odbierać prawo do zmiany decyzji, gdy dojrzeje i poczuje, że za młodu wybrał jednak źle?

Rok upadku ustępujących mistrzów świata i dalszego opadania naszego futbolu

Więcej o:
Copyright © Agora SA