O'piłki Marciniaka. Bałagan w blasku fleszy

Ostatnie tygodnie to koszmarny okres dla polskiego futbolu. Końcówka ligi splamiona awanturą w Poznaniu, mundialowe rozczarowanie, a na dokładkę brutalne zderzenie klubów z europejskimi pucharami. Trudno w tej sytuacji zachować wiarę w rozwój i postęp, dominuje krytyka i szyderstwo. Gdy coraz bardziej natrętna staje się myśl, że polska piłka tkwi w chaosie, pojawia się ktoś, kto w blasku fleszy udowadnia, że inni mają jeszcze większy bałagan. Ten ktoś nazywa się Gustavo Poyet.

Urugwajczyk dał się zapamiętać jako bramkostrzelny pomocnik, z Saragossą zdobywał Puchar Zdobywców Pucharu, to samo trofeum podnosił jako gracz Chelsea, z reprezentacją wygrał Copa America w 1995 roku. Dzielił szatnię z wieloma barwnymi postaciami, jak wielu jego kolegów też postanowił spróbować sił jako trener (w drużynie Chelsea, która w 1998 roku zdobyła Puchar Zdobywców Pucharu grało wielu przyszłych szkoleniowców: Roberto Di Matteo, Dan Petrescu, Steve Clarke, Gianfranco Zola czy Mark Hughes). Prowadził Brighton & Hove, na szersze wody wypłynął w Sunderlandzie, był trenerem w  AEK Ateny, Betisie, a nawet w lidze chińskiej. Jak każdy w tym fachu miał swoje wzloty i upadki. Pamiętam dobrze derbowe zwycięstwo Sunderlandu nad Newcastle 3:0 i jego szaloną radość przy ławce rezerwowych. W tym samym 2014 roku  jego zespół sprawił, że Jose Mourinho poznał gorzki smak domowej porażki w Premier League. W tym czasie utrzymanie Sunderlandu w elicie nazywał cudem, a wielu kibiców Czarnych Kotów podzielało tę opinię. Poyet był na szczycie, ale kilka miesięcy później spadł na dno. Po porażce 0:8 z Southampton mówił o najbardziej żenujących chwilach w jego karierze, o upokorzeniu, które odczuwał oglądając spotkanie. To była jedynie próbka jego oratorskich talentów.

Od stycznia 2018 roku Poyet prowadził Bordeaux i radził sobie bardzo dobrze. Żyrondyści pod jego wodzą wygrali aż 62 proc. rozegranych meczów, to bilans o wiele lepszy niż jego poprzedników: Sagnola czy Gourvenneca. Udany finisz dał im szansę sprawdzenia się w europejskich pucharach. Ostatnie spotkanie pod jego wodzą to zwycięstwo w eliminacjach Ligi Europy z FK Mariupol 2:1. Sukces, do którego poczynił się Igor Lewczuk (grał całe spotkanie) oznaczał awans do decydującej fazy kwalifikacji. Wydawać by się mogło, że w takim momencie trener będzie w doskonałym nastroju. Nic bardziej mylnego. Poyet przyszedł na konferencję prasową rozjuszony jak byk podczas korridy. Nie trzeba go było specjalnie zachęcać, by wylał z siebie wszystkie żale. Czarę goryczy przelała decyzja szefów klubu o sprzedaży Gaetana Laborde’a do Montpellier. O transferze szkoleniowiec miał się dowiedzieć, gdy w dniu meczu przyjechał do hotelu i zorientował się, że brakuje mu jednego z zawodników.

- To mój najgorszy dzień w tym klubie, to co się stało z Gaetanem to hańba. Mówiłem, że nie można go sprzedać dopóki nie znajdziemy kogoś na jego miejsce. Nikt nowy nie przyszedł, a jego puszczono do innego klubu. Przyjechałem do hotelu o 11.35 i Laborde’a tam nie było. Był już w Montpellier. Nikt mnie o tym nie poinformował. Żądam wyjaśnień od właściciela lub prezesa – krzyczał do mikrofonu.

Wyjaśnieniem była decyzja prezesa Stephane’a Martina o zawieszeniu trenera na tydzień. Trudno uwierzyć, by po takich słowach istniała szansa na zażegnanie konfliktu i jego powrót na ławkę. Podczas tej burzliwej konferencji oberwało się też dziennikarzom, którym Poyet zarzucił „brak jaj, by pisać prawdę o sytuacji w klubie.” Oglądając zapis tego spotkania najbardziej zadziwiła mnie inna sytuacja. Gdy rzecznik prasowy klubu słysząc te wynurzenia dał sygnał, by przerwać konferencję Poyet rzucił ze złością:

- Nie! Skończę kiedy będę chciał.

Urugwajczyk nie skorzystał z rzuconego mu koła ratunkowego, ewidentnie chciał kontynuować litanię zarzutów i oskarżeń. To z kolei rodzi podejrzenia, że cała sytuacja była ukartowana, bo trener chciał rozwiązania umowy. Agent Laborde’a twierdzi, że trener był stale informowany o postępie w negocjacjach i nie powinien być zaskoczony transferem zawodnika. Podobne informacje wychodzą od ludzi zarządzających klubem, którzy twierdzą, że transakcja była tylko pretekstem do wywołania awantury. Takie sugestie rzucają nowe światło na tę sprawę, ale trudno będzie Urugwajczykowi udowodnić premedytację. Całą sprawę komplikuje fakt, że w klubie z Bordeaux zmienia się właściciel, a takie transakcje bardzo często wiążą się z chaosem i sporą liczbą kontrolowanych przecieków do prasy. Ciekawe czy znajdzie się ktoś, kto będzie chciał posprzątać ten bałagan.

Tak otwarty konflikt w klubie to rzadkość, ale nie dla Poyeta. Kilka razy zdarzyło mu się toczyć boje z z zawodnikami (- To najgorsza osoba jaką spotkałem w karierze. Jest egoistą i egocentrykiem - tak mówił o nim Vicente, który pracował z nim w Brighton) lub z przełożonymi. W Atenach spędził tylko pół roku, a odchodził mocno skłócony z prezesem Dimitrasem Melissanidisem.

Na naszym polskim podwórku trudno znaleźć podobny przejaw złości trenera. Przypominam sobie Dariusza Wdowczyka, który prosił szefów Piasta „o choćby pół napastnika. Nie całego, a pół”, ale przy słowach trenera Bordeaux brzmi to jak igraszka. Swoją drogą w Gliwicach chwilę po tych słowach faktycznie zdecydowano się na ruchy kadrowe. Wdowczyka zastąpił Waldemar Fornalik i szybko okazało się, że napastnicy Piasta nie są tak słabi, jak przedstawiał to poprzedni trener. Można sięgnąć pamięcią do grillowania piłkarzy na konferencji prasowej, jak miał to w zwyczaju Thomas von Heesen, często na konferencjach prasowych obrywali sędziowie, ale krytyka przełożonych to zazwyczaj prosta droga do dymisji. Mam nadzieję, że kiedyś zrozumiemy przesłanki, które skłoniły Poyeta, by pojechać tą trasą.

Więcej o:
Copyright © Agora SA