Favre w wywiadzie Staszewskiego: Kamil Glik i Igor Lewczuk są jak skały. To symbole mentalności polskich wojowników

Jako piłkarz ograł w Pucharze UEFA Śląsk Wrocław, jako trener - Legię Warszawa. Kilka lat później odmienił życie Łukasza Piszczka, z którego w Herhcie Berlin zrobił prawego obrońcę. Trener Lucien Favre teraz cuda czyni na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie razem z OGC Nice rzucił wyzwanie magnatom francuskiej piłki. W rozmowie z Sebastianem Staszewskim z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego" opowiada m.in. o wizycie w Polsce podczas stanu wojennego i tłumaczy, jak okiełznał szalonego Mario Balotellego.

Sebastian Staszewski: Ile razy w trenerskim życiu usłyszał pan, że "Favre zwariował"?

Lucien Favre: Oj, kilka razy się zdarzyło.

Niejeden tak pomyślał o panu w Polsce. Skąd wziął się pomysł, aby z Łukasza Piszczka, napastnika Herthy Berlin, zrobić prawego obrońcę?

Tak jak większość dobrych pomysłów – z potrzeby. W jakimś sparingu zabrakło nam bocznego obrońcy. Wiedziałem w jaki sposób Lukas się porusza, jak szybko docierają do niego polecenia. I pomyślałem, że zaryzykuję. Bo czemu nie? Poparł mnie mój asystent. Stwierdził: "Daj mu kilka poleceń i zobaczymy, jak zareaguje".

I jak zareagował? Był zły?

Nie.

A mi powiedział, że był. "Nie dopuszczałem myśli, że to może wypalić (…) Jako zawodnik ofensywny broniłem się przed obroną rękoma i nogami" – to słowa Łukasza.

To dobry z niego aktor, haha.

Piszczek mógł zostać napastnikiem tak dobrym, jak został obrońcą?

Jako snajper nie sprawdzał się w takim stopniu, w jakim tego oczekiwałem. Był dobry techniczne, szybko biegał. Miał to "coś", ale pewnej poprzeczki nie potrafił przeskoczyć. Jednocześnie był szalenie inteligentnym facetem. Klucz do jego sukcesu polegał na tym, aby Lucas miał grę przed sobą. Kiedy biegał w ataku, piłka była za jego plecami. W obronie widział natomiast wszystkich rywali. Tego potrzebował: możliwości analizy sytuacji.

Jest pan zaskoczony tym, że Piszczek zrobił w defensywie taką karierę?

Nie, bo już w pierwszym sezonie w Herhcie był podstawowym piłkarzem. Wierzę w swój instynkt, a on już w tym niby nieważnym sparingu dał pewien sygnał. Dziś forma Piszczka daje mi wielką satysfakcję. Wielką. Dałem mu szansę, którą w pełni wykorzystał.

Pana kolejnym triumfem jest cud nicejski. Razem z OGC Nice zajął pan trzecie miejsce w Ligue1, zostawiając w tyle potęgi z Lyonu i Marsylii. Na finiszu sezonu pana zespół potrafił ograć PSG 3:1. Jaki jest przepis na taki sukces?

To tylko i wyłącznie wynik moich metod pracy. Każdy trener musi dostosować się do miejsca w którym jest i drużyny, którą otrzymał. On jest szefem, ale nie może wywrócić wszystkiego na głowę. Moja filozofia nie jest zbyt skomplikowana. Chcę grać w piłkę, chcę ją posiadać. Ale nawet kiedy mamy futbolówkę, musimy wykonywać kilkanaście innych operacji. Szczegółem, na którym zwracam wielką uwagę, jest na przykład gra drużyny, gdy piłka jest w rękach bramkarza. Niby drobnostka, ale bardzo istotna.

Który styl jest panu bliższy – katalońska tiki-taka, z setkami wymienionych podań, czy szybki kontratak a’la Monaco?

W meczu jest tak wiele różnych momentów, że trzeba dostosować się do każdego z nich. Może łatwiej będzie, jak pokażę? (Favre wstaje i podchodzi do tablicy magnetycznej, na której zaczyna przestawiać magnesiki z numerami – aut.). Uznaję kilka stref zespołu. Strefą A jest obrona, strefą B – pomoc, a strefa C to atak. Mnie interesują połączenia tych stref. W fazie ataku każda z nich musi umieć zrobić miejsce kolejnej, kiedy rywal gra pressingiem. Nie chodzi o samo podanie piłki, ale o ruch bez niej. Piłka nie musi krążyć bezpośrednio pomiędzy strefami, można ominąć jedną z nich, ale tylko wtedy, gdy ta czy tamta formacja zaabsorbuje rywala. To tak w dużym skrócie.

Jak ważny jest dla pana aspekt psychologiczny?

Wiesz, kiedy piłkarz jest silny? Kiedy jest pewny siebie. A nie zyska tej pewności po ośmiu godzinach rozmowy z psychologiem. Zyska ją, gdy będzie umiał grać. Powiem ci, co jest dla mnie istotne. Liczy się to, co zawodnik potrafi i to, co mogę zrobić, aby jego wiodąca umiejętność była jeszcze lepsza. W takim samym stopniu chodzi o strzał, technikę biegu, skoczność. Dlatego dużo czasu poświęcam na pracę indywidualną.

Chyba dobrym przykładem efektów takiej pracy jest Mario Balotelli, który w tym sezonie pobił swój indywidualny rekord strzelecki, trafiając do siatki szesnastokrotnie. Trudno było wykrzesać z Włocha to, co najlepsze?

Nie miałem z tym żadnych problemów.

Bułka z masłem?

Miałem na niego pomysł, Mario dodał do tego dużo pracy i wyszło.

Naprawdę? A gdy Balotelli otrzymał trzy czerwone kartki, w tym jedną za kopnięcie Polaka, Igora Lewczuka? I gdy jego agent Mino Raiola sugerował sposób na uspokojenie 26-latka mówiąc: "Utniemy mu język!"?

Mario trzeba zrozumieć. To facet ze specjalną osobowością, wyjątkową. Jedni oceniają ją tak, drudzy inaczej, ale nikt nie zaprzeczy, że to indywidualność. Z takim człowiekiem trzeba znaleźć nić porozumienia. Każdy z zawodników zachowuje się inaczej. On też ma swój styl. Powinniśmy to zaakceptować. Ale ten chłopak nie jest złym człowiekiem, nie stoi obok drużyny. Mogłem mu powiedzieć wszystko, zawsze to przyjmował, krytykę też.

Balotelli z lata ubiegłego roku i Balotelli z dziś to te same osoby?

Na pewno to inni piłkarze. Na początku Mario czekał w polu karnym, a kiedy nie dostawał piłki, irytował się. Musiałem mu wyjaśnić, że aby stwarzać sytuacje, sam powinien pracować w defensywie. Wiedziałem czego od niego chcę i wiedziałem, jak to dostać. Mario zaczął grać dla drużyny, a drużyna zaczęła grać dla niego. Voilà.

SuperMario był pana największym trenerskim wyzwaniem?

Raczej określiłbym go mianem bardzo ciekawego doświadczenia. Słyszałem o nim różne rzeczy, wiele było złych, ale postanowiłem przekonać się o nich sam. Dla mnie istotny był tylko ten człowiek, który pracował ze mną w Nicei. Już zrobił dużo, ale jeszcze wiele przed nim.

W czołowych klubach Ligue 1 gra dziś kilku Polaków: Kamil Glik w AS Monaco, Grzegorz Krychowiak w PSG, Maciej Rybus w Olympique Lyon i wspomniany Lewczuk w Girondins Bordeaux. A w Nicei nie ma żadnego…

Bardzo cenię Polaków. Duże wrażenie zrobili na mnie w trakcie mistrzostw Europy we Francji. Szczególnie spodobała mi się wasza mentalność wojowników. Glik to jej symbol. To szef, skała. Podobnie Lewczuk. Rybus jest dobrym piłkarzem, idealnie pasuje do ustawienia 3-5-2. Ale w Lyonie zmieniło się ono na 4-4-2, stąd jego ostatnie problemy z regularną grą. Ciekawym graczem jest też Mariusz Stępiński.

Doczekamy się Polaka w Nicei? Ostatni grał tu dwadzieścia lat temu.

W tej chwili nie mamy wolnych etatów. Ale polską ligę obserwuję od lat. W tym sezonie obejrzałem kilka meczów. Wiem, że prowadzi Legia Warszawa. Czasem zerkam też na Slask Wroklow (Śląsk Wrocław – przyp. aut.) z którym grałem przed laty w Pucharze UEFA.

To był rok 1982. W II rundzie Servette Genewa z panem w składzie pokonał Śląsk. Co pamięta pan z tego spotkania?

Że strzeliłem gola. Było zimno. Pamiętam też godzinę policyjną i flagi "Solidarności", które były wszędzie. W trakcie meczu była chyba jakaś polityczna manifestacja.

W Polsce trwał stan wojenny.

We Wrocławiu widzieliśmy tylko hotel, lotnisko no i stadion. Kiedy po meczu jechaliśmy autokarem, całe miasto było w ciemnościach. Nie świeciła nawet jedna latarnia. W hotelu pilnowali nas agenci, nikt nie mógł opuścić budynku. I było tam bardzo tanio. Ale wspomnienia z dwumeczu mam bardzo dobre. W rewanżu dorzuciłem jeszcze dwa gole.

W Polsce był pan jeszcze raz, w 2005 roku.

A po co?

Zmierzyć się z Legią. Znów w II rudzie Pucharu UEFA. Tym razem jako trener.

Aaa, już pamiętam! Pracowałem wtedy w FC Zürich. Zobacz, mam siwe włosy, pamięć czasem zawodzi. Pierwszym mecz był bardzo trudny, wygraliśmy minimalnie (1:0 po bramce Raffaela w 90 min. – przyp. aut.). A rewanż? Gładko wygraliśmy 4:1. Czyli na razie bilans moich spotkań z Polakami jest znakomity.

Może kolejne już w przyszłym sezonie w Lidze Mistrzów?

Jeśli znów mam wygrać, to chętnie przyjadę do waszego kraju.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA