O ile Włosi zdążyli się już przyzwyczaić do całych rodzin w ich futbolu: trzech pokoleń Maldinich, braci Baresich i Cannavaro, o tyle rodzeństwa na ławkach najlepszych zespołów Serie A i Serie B jeszcze nie mieli. Filippo - ten lepiej znany z boiska, "urodzony na spalonym", zwycięzca Ligi Mistrzów, mistrz świata z 2006 - właśnie awansował z Benevento do Serie A. Siedem kolejek przed zakończeniem sezonu (wyrównany rekord Ascoli z 1978 roku), z dotychczas tylko jedną porażką, zaledwie 15 straconymi golami, z 24 punktami przewagi nad Crotone i Cittadellą. - Jeszcze kilka rekordów nam zostało. Musimy je ustanowić, żeby wspominali nas nawet za trzydzieści lat - mówi. W Serie A czeka już na niego Simone - trzy lata młodszy, przez całą karierę piłkarską "brat tego Inzaghiego", wiecznie drugi, zawsze w cieniu. Ale jako trener - "znacznie lepszy w każdym aspekcie" - co podkreśla Filippo. Rozgrywa historyczny sezon z Lazio: jest właściwie pewny awansu do Ligi Mistrzów, a do pierwszego Juventusu na dziewięć kolejek przed końcem traci tylko pięć punktów. I tylko on może to mistrzostwo Juventusowi wyszarpać.
"La Gazzetta dello Sport" porozmawiała niedawno z ich ojcem. Giancarlo nie pali od poniedziałku do piątku, ale gdy przychodzi weekend, nie potrafi się opanować. Nerwy są za duże. Na dwa mecze Lazio i Benevento schodzi około dwudziestu papierosów i buteleczka likieru. - Odkąd są trenerami, bardziej przeżywam mecze - mówi. - Ale faktycznie w tym sezonie obaj robią wszystko, żebym jak najmniej się stresował. Zamiast likieru, przygotuję szampana - zapowiadał.
Korek z pierwszej butelki mógł już wystrzelić, bo w poniedziałek Benvento drugi raz w historii awansowało do Serie A. Grało w elicie trzy lata temu, ale skończyło się katastrofą: ostatnim miejscem w tabeli i aż 17 punktami straty do bezpiecznego miejsca. Nadzieje stracili szybko, bo zaczęli sezon od jedenastu porażek z rzędu. Później wiele lepiej nie było i na sześciu zwycięstwach stanęło. Spadali, ale wiedzieli, że wrócą - mocniejsi, dzięki wdrożeniu nowego planu. Prezes Clemente Mastella lepiej zbilansował kadrę i już w poprzednim sezonie był bliski awansu (odpadł w play-offach). Wtedy zmienił trenera i zaufał Inzaghiemu, który po pracy w Bologni (tylko 2 zwycięstwa w 21 meczach) miał wyjątkowo nadszarpniętą reputację. A jednak się udało. Dziś tak o Benvento pisze "Corriere della Sera": "Dominowali, grając skuteczną, solidną, piękną piłkę. Połączyli szczelną defensywę z umiejętną grą z przodu. Angażowali w ataki wielu zawodników. Zbudowali drużynę utalentowaną i pełną osobowości. Od dziesiątej kolejki pozostawali na szczycie tabeli, wyraźnie dominując taktycznie i technicznie nad rywalami. Byli ciągle głodni kolejnych zwycięstw. To zasługa Inzaghiego, który wciąż powtarzał, że mają tym sezonem przejść do historii. I przeszli: rekordem zwycięstw na wyjeździe, rekordem kolejnych wygranych, szybkością awansu".
Teraz szefowie Benvento nie chcą powtórzyć błędów sprzed trzech lat, gdy całkowicie zaufali zawodnikom, którzy wywalczyli awans. Później mogli tylko rozkładać ręce i narzekać na brak jakości. Wzmocnienia są konieczne. Loic Remy to dopiero początek. Mówi się też o Danielu Sturridge’u, Gervinho, Gianluce Lapaduli i Kamilu Gliku. Trenerem pozostanie Inzaghi.
Ale na planowanie będzie jeszcze czas. Poniedziałek był świętem. Czasem odpowiedzialnego cieszenia się z awansu. Apeli do kibiców, żeby pozostali w domach było więcej niż zwycięstw Benevento. Mieli wywiesić flagi na balkonach, ubrać szaliki i czekać na otwarty autobus z piłkarzami. Przejechał przez całe miasto - głównymi ulicami i tymi pobocznymi, wokół bloków i domów. Na każdym rogu czekali kibice, a miasto już od tygodnia było żółto-czerwone. "Będziemy odpowiedzialniejsi niż Liverpool i Neapol" - obiecywał burmistrz. A prezes klubu prosił: - Zostańcie w domach i poczekajcie na autobus. Przejedzie każdą ulicą, a na pierwszym otwartym meczu Serie A wszyscy zobaczymy się na stadionie i będziemy świętować, jak należy. Wszyscy wejdą za darmo! - To niebywałe jak piękne było miasto. Wszystkie balkony, okna i tarasy w naszych barwach. Ludzie świętujący u siebie z butelką szampana i my jeżdżący za ich głosem od ulicy do ulicy - mówił Filippo Inzaghi. Oczywiście nie wszyscy posłuchali i na ulicach pojawiły się tłumy. - Mam nadzieje, że wszystko poszło dobrze i uniknęliśmy dodatkowych zakażeń - stwierdził trener Benvento.
Dla niego to wyjątkowo ważny awans, bo częściowo zmywający wstyd po pracy w Bolognii. Wraca bardziej doświadczony. A tego brakowało mu najbardziej, bo ledwie podjął decyzję, że zostanie trenerem, a już dostał do prowadzenia klub swoich marzeń - historycznie wielki Milan. Dostał go za strzelone gole. I odbił się boleśnie. Przez rok nie pracował, musiał odpocząć, rozgonić myśli, że się do tej roboty nie nadaje. A później zacząć od początku - od Venezi grającej w Serie C. - Przez ten rok odrzucał propozycje z telewizji, by został ekspertem. Musiał odpocząć, bo w Milanie bardzo cierpiał. Kocha ten klub i chciał zrobić wszystko, żeby go odbudować. Nie udało mu się, a to, co działo się później, z kolejnymi trenerami, pokazało, że nie była to do końca jego wina. Ale wiedziałem, że wróci na ławkę. Kiedyś do mnie zadzwonił i powiedział: "Tato, potrzebuję zespołu, bo inaczej będą mnie musieli zamknąć w jakimś szpitalu". Kocha piłkę i boisko. Mieszka w szatni, uwielbia spędzać czas ze swoim sztabem i przygotowywać się do meczów - mówił ojciec Filippo. - Benevento było właściwym wyborem: entuzjastyczny i hojny prezes, ciepłe otoczenie i ambitny zespół to zawsze dobre miejsce do pracy - stwierdził w wywiadzie dla "La Gazzetta dello Sport".
Zresztą, tę pasję do piłki obaj bracia pielęgnowali od najmłodszych lat. Wprawdzie ich matka miała nadzieję, że zostaną lekarzami, ale ojciec nie miał wątpliwości. Wystarczyło, że zobaczył jak Filippo i Simone biorą "La Gazzettę" i co wieczór odpytują się ze składów wszystkich drużyn, które grały w weekend. To im zostało. Byli już piłkarzami, zdobywali mistrzostwa Włoch, a nadal wiedzieli kto gra na środku obrony w Civitanevese czy innym przeciętniaku z Serie C. Wtedy Simone był w cieniu Filippo. Wygrał z Lazio mistrzostwo w 2000 roku, trzy razy Puchar Włoch, dwa razy Superpuchar, ale jego sława nigdy nie wyszła poza Włochy. A i w kraju był zawsze tym młodszym bratem. Mówili, że to "Inzaghinho" - młodszy i mniejszy. Później debiutował w Piacenzie, później wchodził do reprezentacji, później zdobywał scudetto. Wielokrotnie pytany, czy nie odczuwa, choć odrobiny zazdrości, za każdym razem zaprzeczał. I raczej był w tym wiarygodny.
Trenerem został w 2010 roku - dwa lata wcześniej niż Filippo. Ale i tak w Serie A zameldował się drugi, bo gdy przechodził przez wszystkie drużyny młodzieżowe Lazio, Filippo ot tak dostał telefon od Silvio Berlusconiego. On czekał do 2016 roku, gdy tymczasowo zastąpił Stefano Piolego w roli pierwszego trenera Lazio. Dograł sezon, po drodze niczego nie zburzył, ale właściciel wymarzył sobie w tym czasie współpracę z Marcelo Bielsą. A gdy Argentyńczyk na chwilę przed startem sezonu jednak trzasnął drzwiami i zostawił Claudio Lotito na lodzie, ten znów zwrócił się do młodszego Inzaghiego. W zamyśle - znów tymczasowo. Znakomite wyniki sprawiły jednak, że trenerem jest do dzisiaj i wciąż ma prawo marzyć o zabraniu mistrzostwa Juventusowi. A w gablocie błyszczą już krajowy puchar i dwa Superpuchary.
2016 rok był przełomowy. Role się odwróciły - Filippo musiał cofnąć się do Wenecji do Serie C, a 400 kilometrów na południe, jego brat przejmował ukochane Lazio. Grało nadspodziewanie dobrze. Wciąż byli porównywani. Komentatorzy podkreślali, że procentuje doświadczenie Simone z pokonywania kolejnych szczebelków w drodze na szczyt. Zgodził się też Filippo: "Jest ode mnie lepszy pod każdym względem. To nowoczesny trener z otwartą głową pełną pomysłów. Oglądanie jego Lazio to przyjemność. Mogę się tylko od niego uczyć". Podglądał i sam zdobywał doświadczenie. Z Venezią awansował do Serie B i wygrał Puchar Serie C. Był blisko kolejnego awansu, ale przegrał w barażach i odszedł. Zgłosiła się Bologna. Wrócił do elity, w starciu z bratem przegrał 0:2, w kolejnych meczach radził sobie równie słabo i z hukiem został zwolniony. Znów wydawało się, że wrócił za wcześnie, że doświadczenia jeszcze brakuje, że może talentu ma za mało na pierwszą ligę. I nadal zestawiano go z bratem, a on wypadał coraz bladziej. Pierwszy raz to on znalazł się w cieniu. Teraz ma swoje pięć minut - radość z awansu i jeszcze kilka rekordów do pobicia. A później ściskanie kciuków za brata, by po dwudziestu latach znów został mistrzem Włoch. To może być rok Inzaghich.