Przejęli zatem od Realu Madryt, oczywiście za drobne, Ronaldo - schorowanego, z trzydziestoletnimi mięśniami tak już poprutymi, że wymagającymi notorycznego cerowania. Przejęli od Chelsea, już całkiem za darmo, Andrija Szewczenkę - do Londynu zaciągniętego wbrew woli tamtejszego trenera, w szatni uważanego za kapusia nasłanego przez Abramowicza, również ponadtrzydziestoletniego i wchodzącego w sportową smugę cienia. Przejęli od Barcelony, tym razem już trochę finansowo się wysilając, Ronaldinho - jego katalońscy przełożeni odetchnęli z ulgą, wcześniej Brazylijczyk uznał, że na boisku się wytańczył, i przeszedł pląsem do klubów nocnych. Przejęli mediolańczycy od Barcelony, za cenę atrakcyjnie poszatkowaną na raty, Zlatana Ibrahimovicia - w jego postaci zyskując czarodzieja w pełni magicznych władz, jednak znów radośnie wykopywanego przez sprzedających. Wykopywanie łączyło wszystkie transfery. Nie były to przejęcia wrogie, imponujące zdobycze potężnej firmy, która gwałtem pieniądza wydziera je dotychczasowemu właścicielowi, czasem przelicytowując kilku innych konkurentów, lecz wyświadczone dotychczasowemu właścicielowi swoiste przysługi, transakcje będące mu wybitnie na rękę.
Przed chwilą zawarli mediolańczycy kolejną, przejmując zbędnego Manchesterowi City Mario Balotellego, i jeszcze wiwatowali, że kosztował "zaledwie" 20 mln euro. Na szczęście nie dali się naciągnąć Realowi - nie wzięli wpychanego im Kaki, który prawdopodobnie zgubił resztki ambicji sportowych, skoro woli zarabiać po królewsku w Madrycie i nie grać, niż zarabiać mało, choćby skandalicznie mało, gdzie indziej i grać.
Jako fan drużyny z San Siro, zadurzony w niej od szczenięctwa ze schyłku lat 80., w każdej schwytanej okazji przeczuwałem nadciąganie trudnych czasów, ale przykrości akceptowałem, cóż, kryzys dotyka dziś wszystkich czy też, doprecyzowując, prawie wszystkich. Przez całą wieczność wygrywasz, to wypada, żebyś dla równowagi w przyrodzie również trochę poprzegrywał.
Niestety, przegrywanie prędko okazało się udręką najmniej dotkliwą. Im częściej szefowie Milanu ruszali bowiem na targ, tym bardziej podejrzewałem, że wkradli się do mojej głowy, wyjęli z niej prywatną czarną listę piłkarzy, których nie szanuję albo wręcz nie znoszę, po czym jęli nazwisko po nazwisku przenosić na klubową listę płac.
Dawno temu upatrzyłem sobie np. duet defensywnych rzeźników - wrednych i krwawych miłośników brutalnych kopów i brudnych małych gierek, boiskową podłość lub pogardę dla zdrowia przeciwnika dostrzegałem w każdym ich skinieniu. Nazywali się Mark van Bommel i Nigel de Jong, a Milan złośliwie oddał swoje koszulki obu, jakby poplamienie barwy jednym z nich mu nie wystarczało. Trzymałem też na prywatnym indeksie hańby Antonio Cassano, leniwego chama, którego Sampdoria wylała za rynsztokowe zwyzywanie prezesa. Potraktował Włoch z buta 74-letniego Riccardo Garrone, gdy ten naraził się prośbą, by piłkarz zajrzał na kolację z kibicami, na którą on, szef klubu, się wybiera. A po odmowie prezes żądał jeszcze, bezczelny, wyjaśnień. Ohydna historia, ale Milan się nie brzydził, oprycha zaprosił tym skwapliwiej, że nie musiał płacić.
Na tym, niestety, się nie skończyło, tamtego strasznego lata 2010 roku mój klub przyłożył mi w twarz także transferem Robinho - chciwego, niezbyt rozumnego w sensie boiskowym dryblera, który wcześniej strajkował i w Realu Madryt, i w Manchesterze City. A jeszcze połasili się mediolańczycy na Boatenga - dyskotekowo obytego zakupoholika, który chełpił się, jak Cassano, że za trenowaniem nie przepada. I na Mexesa - niekontrolującego siebie w silnym stresie, numer jeden na mojej liście przecenianych stoperów. Aż wreszcie dotarliśmy do wspomnianego Ibrahimovicia - typa aspołecznego, znanego z bicia lub obrażania kumpli z szatni, który w Milanello zasłynął kopnięciem w plecy młodziutkiego Rodneya Strassera (ot tak, bo akurat miał ochotę, zapewne dla nieskończenie dowcipnej krotochwili).
Niektórzy z wymienionych prędko poszli sobie precz, do innych się przekonałem, umiejętności żadnego nie kwestionuję (kunszt Zlatana raczej nieskończenie podziwiam). Ich obecność uwierała mnie, ponieważ drastycznie różnili się - mówię o pełnokrwistych postaciach, nie figurach futbolowych - od poprzedników. Znów uświadomiłem sobie, jak na przywiązanie do barw fundamentalnie wpływało to, że drużyna Milanu miała klasę. Klasę rozumianą szerzej niż ta zapisana na tablicy wyników.
I że miała tożsamość. Wyraźnie zarysowaną tożsamość.
Inauguracyjna dekada wieku XXI przebiegała jak spełnienie kibicowskich marzeń, nie mam złudzeń, że się jeszcze za mojego życia powtórzy. Nie tylko dzięki trzem finałom Ligi Mistrzów, dwóm zwycięskim i jednym przegranym w okolicznościach tyleż traumatycznych, co nadzwyczaj mitotwórczych. Przede wszystkim dzięki szykowności całego projektu. W szatni rządził Carlo Ancelotti, nie żaden tam obcy najemnik, lecz bohater legendarnej drużyny z przełomu lat 80. i 90. Rządził trener oczywiście długo, osiem bitych lat. Na murawie panował Paolo Maldini, wytworny w gestach wychowanek dotykający nieśmiertelności, służbę porzucił dopiero po czterdziestce. Otaczali go wielosezonowo wierni barwom wyczynowcy, od Costacurty (też wychowanek, blisko 30 lat w klubie), Nesty (10 lat stażu na San Siro) oraz Serginho (9 lat), przez Gattuso (13 lat), Seedorfa (10 lat) oraz Pirlo (10 lat), po Szewczenkę (7 lat) oraz Inzaghiego (11 lat), który strzelał najbrzydsze gole, ale najładniej się z nich cieszył. Ta mafia miała styl. Nawet gdy irytowała notorycznym gubieniem punktów z prowincjonalnymi drużynami w Serie A, znać było, że po prostu woli wykańczać przeciwników mocnych, to na nich - godnych siebie - nacierała z pełną mobilizacją.
Nie tęsknię rzecz jasna za ulizanymi, grzecznymi chłopczykami, którzy przy myciu zębów odliczają obowiązkową liczbę machnięć szczoteczką i kładą się spać przed 23, byle tylko przez nieostrożność nie wdepnąć w film dla dorosłych. Boli, że tamten gang wyczynowców - lojalnych także wobec siebie, z szatni nie wyciekało nic - zastąpiła zbieranina bezkształtna i usypana z elementów tymczasowych. Kiedy stara gwardia (ostał się z niej jeden Ambrosini) padała pokonana, koiło cię podejrzenie, że jeszcze dokona zemsty, a zemsta ta będzie okrutna. Dziś nawet przy zwycięstwach wzdychasz, że skoro ten, który właśnie prowadzi piłkę, został zatrudniony, to znaczy, że w Milanie może zagrać już każdy. Swego czasu przemknęło mi przez głowę pytanie, czy nie lepiej przegrać bez Cassano, niźli wygrać z nim. Zwyczajnie nie radziłem sobie z estetycznymi kompromisami.
Estetyczne i etyczne wątpliwości wszyscy - poza bezrefleksyjnymi - fani Milanu mieli zawsze, w końcu żadnego bunga-bunga w Lidze Mistrzów nie przeżyliby bez majątku obleśnego właściciela, który w bardziej demokratycznym klimacie byłby kryminalistą, najpewniej po niejednej recydywie. Wypierać ze świadomości cień Berlusconiego było o tyle łatwo, że zalet, których jemu brakowało, drużyna miała w nadmiarze. Ale to już przeszłość. Przyszłość zbuduje Balotelli, obwołany już "liderem". Traktowany przez rodaków wyrozumiale jako urwis usprawiedliwiony ciężkim dzieciństwem, choć dla mnie tracący niewinność, ilekroć wylezie z niego pospolity chuligan.
Ten transfer był naturalną konsekwencją poprzednich, częścią strategii akceptowania każdego towaru wybrakowanego, lecz markowego, zresztą na blogu prorokowałem przyjście Włocha już w grudniu 2010 roku, gdy pojąłem skalę zachodzącej w klubie kulturowej rewolucji. Szczęście w nieszczęściu, że kilka elementów wywrotowych wcześniej się z kadry wykruszyło, w przeciwnym razie zamknięty charakter ośrodka Milanello znalazłby dodatkowe wyjaśnienie - drużyna nazywana niegdyś domem spokojnej starości zaczynałaby już przypominać dom wariatów.