Latający cyrk Massimo Morattiego

Inter zachowuje się jak właściciel domu, który zdał sobie sprawę, że musi wezwać fachowca, ale nie wie, czy potrzebuje dekoratora wnętrz, hydraulika, czy kominiarza.

Proszę, zapomnijcie na kilka akapitów o niezapomnianym sezonie 2009/10, a szybciej uwierzycie, że Legia wcale nie jest najdowcipniej zarządzanym klubem na Drodze Mlecznej, że nawet kiedy warszawianie wyprzedają trenerowi piłkarzy w przededniu sezonu, zamiast wyprzedawać na początku zimowych przygotowań, to ich psoty pozostają skończonym nudziarstwem przy numerach, jakie wykręcają rozchichrani sabotażyści z Interu Mediolan. Wykręcają od kilkunastu lat i ewidentnie nadal nie mają dość, o wypaleniu się w tym kabarecie nie ma mowy, pomysłów na żarciki nie ubywa, przeciwnie, szczytowy okres ich twórczości prawdopodobnie dopiero przed nami.

Jeśli tamten sezon przemilczymy, klub z San Siro będziemy mogli przedstawić jako firmę od 1995 roku zalewaną wodospadami pieniędzy Massimo Morattiego, która w konkurencji międzynarodowej wypada albo byle jak, albo beznadziejnie, albo tak kuriozalnie, że bliższe przyglądanie się jej skeczom grozi śmiercią ze śmiechu. Gdy wytniemy z historii wiosnę A.D. 2010, Inter pod obecnym właścicielem będzie nie tylko drużyną bez triumfu w Lidze Mistrzów, lecz także bez udziału w finale. Inwestycje w ludzi sięgające według różnych źródeł od 600 mln do grubo ponad miliarda euro nie wystarczyły, żeby wejść na scenę, na której zdołały się powdzięczyć Valencia (dwukrotnie), FC Porto, Bayer Leverkusen czy Monaco. Ba, mediolańczycy zaledwie raz wepchnęli się do półfinału, czyli zajrzeli tam dokładnie tyle razy, ile maleństwo Villarreal, Dynamo Kijów, PSV Eindhoven, Leeds, Deportivo La Coruna. Wywołali za to sensację nad sensacjami w dziejach kwalifikacji do Champions League, pozwalając się wyeliminować prowincjuszom z Helsingborga - jeśli wykryjecie literówkę, to dlatego, że nie zdążyłem nazwy wykuć na blachę, szwedzcy prowincjusze nigdy wcześniej ani później z porównywalnego wyniku nie zasłynęli. W tym jedynym szczęśliwym przypadku wyciągnął do nich pomocną nogę niejaki Alvaro Recoba, który w ostatniej minucie przestrzelił rzut karny. A był wówczas najwyżej opłacanym graczem na planecie, co samo w sobie świadczy już o fenomenalnym poczuciu humoru pracodawców.

Inter nałogowo przegrywał, bowiem rządzące nim osobistości spełniały się w robieniu sobie transferowych jaj. Ich najbardziej spektakularne żarty zyskały popularność tak zawrotną, że wręcz nie wypada przynudzać ich przywoływaniem - sąsiadom z Milanu podarowali Clarence'a Seedorfa i Andreę Pirlo, którzy rozbłysnęli na gwiazdy na miarę triumfu w Lidze Mistrzów (ten pierwszy rozbłysnął ponownie), a w zamian przygarnęli niejakiego Andresa Guglielminpietro (słowo honoru, tutaj literówki nie ma, facet zapadał w pamięć wyłącznie dzięki bezkompromisowemu nazwisku) oraz Francesco Coco (ten z kolei przeszedł do historii jako najgorszy piłkarz, który regularnie robił w balona szefów wielkich klubów, władował się jeszcze do Barcelony).

Tamte wymiany przeszły do legendy jako skończone arcydzieła humoru, ale mediolańczykom zawdzięczamy też mnóstwo innych pereł, często niezasłużenie zapoznanych. Oto Inter sprezentował kiedyś śmiertelnym wrogom z Juventusu Turyn doskonałego obrońcę, przyszłego zdobywcę Złotej Piłki Fabio Cannavaro, by w ramach transakcji wiązanej, rozliczanej w sporej mierze w żywym towarze, wpuścić do szatni bramkarza Fabio Cariniego, który chyba kilkakrotnie został wpuszczony również między słupki, ale pewności nie ma, to było dawno i nieprawda. Oto Inter za drobne odsprzedał Realowi Madryt Roberto Carlosa, gracza pomimo nikczemnych gabarytów monumentalnego, by od tamtej pory już nigdy nie odnaleźć w pełni satysfakcjonującego lewego obrońcy - mediolańczycy nagminnie wypróbowują na tej pozycji kogoś innego, wyganiali tam nawet preferującego prawą flankę Javiera Zanettiego, nakupowali kandydatów dziesiątki, a może setki, wśród nich niezidentyfikowanego Vratislawa Gresko. Wyrzucili na Słowaka 14 mln euro, a ten w 2002 roku spartaczył osławiony mecz z Lazio, znacząco przyczyniając się do porażki, przez którą w ostatniej kolejce drużyna oddała mistrzostwo kraju Juventusowi. Kiedy został przepędzony, nie przyniósł ani eurocenta dochodu.

Menedżerowie Interu przelali natomiast Milanowi 6 mln za Thomasa Helvega, by lokalnym rywalom wypożyczyć go właściwie nazajutrz i pozwolić Duńczykowi spędzić u nich trzy i pół sezonu. Wymienili solidnego Cristiana Brocchiego, użytecznego potem jako piłkarz drugorzędny, na Drażena Brncicia, którego nie wystawili nigdy. Wymienili Dario Simicia, użytecznego potem jako członek podstawowej jedenastki mistrzów Włoch, na Umita Davalę, którego również nie wystawili nigdy. Nawet bohaterom kosztownych transferów nie umieli dawać drugiej szansy, wziętego za blisko 20 mln Robbiego Keane'a odesłali na Wyspy zaledwie cztery miesiące (!) po podpisaniu kontraktu. Pociesznie chaotyczne ruchy wykonują do dziś, przed bieżącym sezonem importowali Diego Forlana, by już po sfinalizowaniu transakcji osłupieć, bowiem zorientowali się, że nie mogą zgłosić go do Champions League (Urugwajczyk kopał w kwalifikacjach dla Atletico). A zimą pozbyli się Thiago Motty, najwydajniejszego gracza środka pola, w dodatku w podstarzałej kadrze stosunkowo perspektywicznego. Odkąd opuścił ich José Mourinho, zatrudnili kilkunastu ludzi. Połowę chcą już wylać.

Jeśli jeszcze nie rozbolały was brzuchy, to wiedzcie, że Moratti był najbardziej niepohamowanym inwestycyjnie właścicielem klubu, zanim zachodnioeuropejski futbol najechali Abramowicz i jeszcze obrzydliwiej bogaci szejkowie. Też przepłacał, konkurenci też go naciągali, wydał chyba nawet więcej niż szalejący dziś przybysze z Bliskiego Wschodu. Nwankwo Kanu potrafił w trzy sezony dwukrotnie podarować podwyżkę, choć Nigeryjczyk na boisko wpadł w sumie kilkanaście razy. Nie przeszkadzało mu też, że opłacani przezeń menedżerowie podpisywali wyraźnie niższe umowy sponsorskie niż rywale z Milanu, Juventusu czy nawet mającej wyraźnie mniej rozpoznawalną markę Romy.

Jeśli najtwardszych wśród was nadal nie bolą brzuchy, posłuchajcie jeszcze o oryginalnej, by nie powiedzieć - wesołkowatej, Interu polityce trenerskiej. Zanim nastały szczęśliwa ery Roberto Manciniego i José Mourinho, w dekadę klub zatrudnił 14 fachowców, których zwalniał w takim tempie, że niekiedy płacił czterem naraz, globalnie na odszkodowania dla wyrzuconych na zbite pyski szkoleniowców dobrodziej Moratti wydał już tyle, że wystarczyłoby na przebicie oferty Realu, który w transakcji wszech czasów zapłacił za Cristiano Ronaldo 94 mln euro. Kiedy ery Manciniego i Mourinho minęły, mediolańczycy wrócili do swojej ulubionej żonglerki, kilkanaście miesięcy wpuszczając do szatni czterech trenerów.

Oczywiście za każdym stała urocza opowiastka. Rafaelowi Benitezowi mydlili oczy obietnicami luksusowych zakupów, by słowa nie dotrzymać. Brazylijczyka Leonardo nie zwolnili tuż po sezonie, lecz w przededniu sezonu następnego, gdy trwały zaplanowane przezeń przygotowania. Przed wzięciem Gian Piera Gasperiniego zabiegali równolegle o Marcelo Bielsę, Fabia Capella i Andre Villasa-Boasa, czyli reagowali jak właściciel domu, który zdał sobie sprawę, że musi wezwać fachowca, ale nie wie, czy potrzebuje dekoratora wnętrz, hydraulika, czy kominiarza. Aż dotarli do Claudio Ranieriego, którego też wykopią jutro albo pojutrze, bo kibiców Włoch zapędził już na skraj załamania nerwowego. Wysuszona z goli - przedzielona tylko remisem 4:4 z Palermo - passa porażek z Napoli (0:1), Marsylią (0:1), Bologną (0:3), Novarą (0:1), Romą (0:4), Lecce (0:1), Napoli (0:2), to wybryk niewidziany nawet w najczarniejszych chwilach panowania Morattiego.

Błogą stabilizację mediolańczycy, owszem, przeżyli. Po wybuchu afery Calciopoliego odłamki zraniły najgroźniejszych konkurentów (Juventus został relegowany do drugiej ligi), drużyna odzyskała prymat we Włoszech, Mancini przetrwał rekordowe we współczesnym Interze cztery lata (całkiem normalnie być nie mogło, więc tuż przed dymisją szefostwo uczyniło go drugim najwyżej opłacanym trenerem na świecie). A potem zbawił notorycznych międzynarodowych przegrywaczy Mourinho. Przejął pełnię władzy, po wstępnych pomyłkach patronował serii logicznych posunięć transferowych (Lucio, Sneijder, Milito, Eto'o), podarował fanom bezprecedensowy w całym włoskim calcio sezon z trzema trofeami.

Tamten czas to było chwilowe zakłócenie, kiedy portugalski boss poszedł sobie precz, wrócił chaos. Moratti ogłosił totalne odmładzanie kadry, zezwolił na kupowanie hurtowe, by w trwającej edycji Ligi Mistrzów oglądać na swoim stadionie najstarszą drużynę rozgrywek ze średnią wieku zbliżającą się do 32 lat. By w ćwierćfinałowym boju w Marsylii zobaczyć aż dziewięciu ludzi, którzy zwyciężali w finale z Mourinho. By patrzeć, jak podwładni przedłużają kontrakt z 34-letnim dziś Lucio do 2014 roku. Słuchać, że połowa masowo importowanej młodzieży nie rokuje nadziei na wytrzymanie w klubie o mistrzowskich aspiracjach. By już dziś żyć ze świadomością, że latem utraci Wesleya Sneijdera, swego jedynego gracza najwyższej klasy światowej w kwiecie wieku. Słowem, zabawa w firmie powszechnie znanej jako "Pazza Inter", czyli "Szalony Inter", trwa w najlepsze.

Duzi chłopcy od zarządzania się bawią, a papa Moratti uchodzi za zwierzchnika o gołębim sercu, z anielską cierpliwością znosząc zwłaszcza wyskoki niesubordynowanych piłkarzy. Długo tolerował Adriano, który na treningi przychodził wytarmoszony delirycznym kacem lub jeszcze pijany; całą szatnię wynagradzał niespodziewanymi premiami uradowany pojedynczymi zwycięstwami; Zlatan Ibrahimović wspomina w autobiografii, że prosił szefa, by nie płacił za byle co, bo jego zdemoralizowani piłkarze nigdy niczego poważnego nie wygrają.

Dopiero teraz zanosi się, że Inter rzeczywiście długo nic wygra. Jest skazany na bolesny proces rekonstrukcji, a ja wiele bym dał za transmisję z ukrytej kamery umieszczonej w biurze, w której mediolańskie zgrywusy naradzają się nad następnym gagiem. Oni zresztą dobrze znają te metody. Na Christiana Vieriego, którego uczynili za bohatera transferowego rekordu świata, swego czasu nasłali prywatnego detektywa i założyli mu podsłuch.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.