Dzielnica slumsów wokół Realu i Barcelony

Primera Division wykrzywiła aberracja na skalę europejską. Real i Barcelonę razem wzięte dzielą od trzeciej w tabeli Valencii 42 punkty - to rekord sezonu na kontynencie. Liderzy nastrzelali już 158 goli - to też rekord. Czwartej Mallorce, której utrzymanie tej pozycji daje awans do eliminacji Ligi Mistrzów, bliżej do dna tabeli niż wicemistrzostwa - pisze w felietonie do ?Gazety Sport.pl? Rafał Stec.

Kto wyzłośliwia się nad monotematycznością na szczytach ligi hiszpańskiej, w której wszyscy grzecznie klękają przed Realem i Barceloną, chętnie zestawia ją z peryferyjną ligą szkocką, od zawsze utożsamiającą walkę o mistrzostwo z walką o mistrzostwo Glasgow. Skojarzenie na dobrą sprawę Szkotom ubliża, bo nawet oni nie pozwalają sobie, by Celtic z Rangersami rozbijały zabawę tak doszczętnie, jak rozbija ją tandem madrycko-kataloński. W ogóle nikt nigdzie nie godzi się, by lider z wiceliderem redukowali konkurencję do wymiarów źdźbła trawy, i to źdźbła wyrastającego gdzieś za linią boczną boiska, przydeptanego butem masażysty. Zlustrujcie tabelę, a przekonacie się, że Primera Division wykrzywiła aberracja na skalę europejską.

Real i Barcelonę razem wzięte dzielą od trzeciej w tabeli Valencii 42 punkty - to rekord sezonu na kontynencie. Liderzy nastrzelali już 158 goli - to też rekord. Czwartej Mallorce, której utrzymanie tej pozycji daje awans do eliminacji Ligi Mistrzów, bliżej do dna tabeli niż wicemistrzostwa - nie sprawdzałem, czy to również rekord, ale zapewne tak, skoro poprzednie statystyki nie mają odpowiednika. Doprawdy, brakuje tylko, by wraz z pierwszym gwizdkiem mali z La Liga - gdy już klękną - całowali dużych w stopy.

Przypadek, konstelacja zdarzeń osobna i niepowtarzalna, prędko o tym odchyleniu zapomnimy? Minione lata sugerują coś innego, od pięciu giganci biorą tytuły mistrzowskie i wicemistrzowskie niemal wszystkie - wyjąwszy pojedynczy wybryk Villarrealu - teraz przeżywamy szósty rok duopolu, który nadal rośnie w siłę. W ubiegłym sezonie trzecia Sevilla straciła do panujących "tylko" 8 i 17 punktów głównie dlatego, że po Gran Derbi wyścig o tytuł Real z Barcą uznały za rozstrzygnięty i hojnie rozdawały punkty - pierwsi się załamali, drudzy zajęli LM.

Co radykalniejsi w sądach działacze ligi hiszpańskiej rozpaczają, że stała się ona najnudniejszą na planecie, z czym bym polemizował - cieszyć oko może też przyglądanie się, jak wzlatuje ledwie żywa Mallorca, która dawno powinna splajtować, albo perypetie klubu z Bilbao - niepodrabialnie oryginalnego, rekrutującego graczy wyłącznie spośród kilku milionów Basków, a mimo to utrzymującego godną pozycję w elicie. Dlatego celniej byłoby skonstatować, że to sama walka o mistrzostwo Hiszpanii obrosła przeraźliwą nudą.

I zapytać, czy nie zmierzamy ku chwili, w której rywalizacja sportowa traci sens. Rażąca dysproporcja sił często go odbiera, starcia absolutnych faworytów z rozpaczliwie słabymi bywają wielkim świętem, tylko jeśli rzeczywiście zdarzają się od święta. Gdyby telewizja pokazywała, jak Małysz próbuje się na rękę z Pudzianowskim, być może zachichralibyśmy się na śmierć, ale tylko jeśli nie serwowałaby tej transmisji w każdy weekend.

Wieczorami z Barcą i Realem niemal zawsze oglądamy to samo. Co estetyczną satysfakcję jeszcze daje, ale emocje nawet się nie tlą. Owszem, przeciwnik obtłucze niekiedy słupki albo poprzeczkę faworytów, a my wysłuchujemy później jękliwego teoretyzowania o tym, co by było, gdyby. Tyle że właśnie wtedy, gdy gigantom się nie wiedzie, coraz częściej rzuca się w oczy, na jak nieuchronną klęskę skazani są ci drudzy. Real przegrywał 0:2 z Sevillą, 0:1 ze Sportingiem Gijon, 0:1 z Atletico Madryt, 1:2 z Almerią, dwukrotnie tracił prowadzenie z Valencią. Wszystkie te mecze wygrał.

Jednostajność nuży, a zarazem wyzwala nastroje bliskie paniki, gdy faworyt się potknie. Wyjazdowy remis staje się katastrofą, nikt nie dostrzega punktu wypoconego na - zaczerpnę z kanonu języka sprawozdawców - trudnym terenie, wszystkim kłują w oczy punkty oddane.

Za wyhodowanie patologii konkurenci obwiniają zachłanną Barcelonę i zachłanny Real, które sprzedają prawa do transmisji meczów na własną rękę, zamiast przystać na sprzedaż kolektywną - do całej ligi - i dzielić się zyskami z biedniejszymi. Telewizje karmią ich 120 milionami euro rocznie. Rywale dostają cztery-pięć albo i 15 razy mniej. Z wielu ekonomicznych punktów widzenia liga hiszpańska zaczyna przypominać rozległą dzielnicę slumsów, w której stanęły dwie podniebne rezydencje ze złota. Stale piękniejące rezydencje.

Wydatki Realu i Barcy pochłaniają 3/4 transferowych wydatków ligi, ich szatnie mieszczą kilkunastu piłkarzy wyróżnianych w ostatnich plebiscytach "France Football" i FIFA. Cała ligowa resztka ma takich czterech. I jeśli supermocarstwa nie przejmą wkrótce Davida Villi (Valencia), Luisa Fabiano (Sevilla) oraz Diego Forlana (Atletico, w wielkim klubie - MU - już zawiódł), to prawdopodobnie głównie z powodu wieku - wszyscy dobijają trzydziestki lub ją skończyli. A gdyby nie podebrali Sergio Aguero (Atletico), to prawdopodobnie dlatego, że przelicytuje ich Chelsea.

Gwiazdorzy Barcy i Realu każde niepowodzenie traktują jak ujmę na honorze, wzajemnie się dopingują, rywalizują w osobnej lidze. A ponieważ tylko ich rewie na trawie przykuwają uwagę całej ludzkości, ich drużyny jako jedyne nigdy - poza weekendem z Gran Derbi - nie wychodzą na boisko o tej samej porze. Konkurenci chyba przywykli, że należą do niższej kasty, i porażki na Santiago Bernabeu oraz Camp Nou przyjmują jako zrozumiałe. Z 30 meczów na tych stadionach jeden zremisowały. Pozostałe przegrały.

Tymczasem w przestronnej strefie pod supermocarstwami może się zdarzyć wszystko - tam faworytów nie ma, bez wglądu w budżety niełatwo zidentyfikować klasę średnią, bo klasyfikacja co rusz staje na głowie. Jeszcze kilka sezonów temu do Champions League wchodziła nie tylko przeciętna Osasuna Pampeluna, ale również Betis Sewilla, Real Sociedad czy Celta Vigo, które teraz biedzą się w drugiej lidze, w skrajnym wariancie broniąc się przed spadkiem do trzeciej.

Dlatego nawet jeśli na tle Barcy i Realu okolice czołówki-nie-czołówki upodabniają się do slumsów, są to slumsy nadzwyczaj barwne. Biegają tam piłkarze bajecznie wyszkoleni, nieprzewidywalność czyni rozgrywki interesującymi, angażuje mnóstwo fanów w walkę o europejskie puchary. Niestabilność uniemożliwia tylko powstanie przeciwwagi dla Barcelony i Realu. Szansa, że rzuci wyzwanie Mallorca, jest wyraźnie mniejsza od zagrożenia, że ten mknący dziś ku Champions League klub jutro utonie w niższej lidze. Szansa na wspólne negocjowanie sprzedaży praw do transmisji też zdaje się mikroskopijna - chroniący swoje interesy duet panujących argumentuje, że gdyby podzielił się wpływami z przeciwnikami krajowymi, nie byłby w stanie konkurować z przeciwnikami zagranicznymi. Czyli sugeruje, że hiszpańska Primera Division równać może tylko w dół.

Rywalom pozostaje co najwyżej przypomnieć sobie, że istnieje metoda buntu przeciw posiadaczom nad wyraz, jak uczy historia, skuteczna. Strajk. Gdyby hiszpański plebs odmówił grania z burżujami, dopóki burżuje nie przystaną na inny - ani myślę nazywać go sprawiedliwym - rozdział telewizyjnego kapitału, mogłoby się okazać, że bez plebsu zarobić się nie da. Że Barcy i Realowi daleko do samowystarczalności, bo 38 meczów między nimi w sezonie byłoby tak samo śmiertelnie nudne, jak walka o mistrzostwo bez niespodzianek.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.