Wojciech Szczęsny nie wrócił z emerytury. On z emerytury został wyrwany przez wielką Barcelonę. Zresztą: jak sam mówi, początkowo nie planował tak szybkiego rozbratu z piłką. Tyle że po Euro nie dostał zadowalającej oferty: nie chciał być ani rezerwowym w europejskim klubie, ani odcinać kuponów w Arabii. Jego powrót z "emerytury" ma dziś szansę stać się jednym z najpiękniejszych w futbolowej historii.
Scenariusz na największy comeback w historii futbolu w XXI wieku wydaje się gotowy. Najpierw szukanie nowych wyzwań, a potem rozważne i przemyślane zakończenie kariery, pożegnanie i podziękowanie klubom, reprezentacji i fanom. Do tego nieoczekiwany zwrot akcji - dramatyczna kontuzja pierwszego bramkarza Barcelony Marca-Andre ter Stegena i plotki o jego zastąpieniu, w których nazwisko Szczęsnego pojawiało się od początku. Koncepcja Barcelony przerodziła się w realny plan i wygląda na dobry pomysł. Szczęsny nie miał dłuższej przerwy od wielkiej piłki. Grał w nią jeszcze pod koniec czerwca. Potem zaczął przygotowania do nowego sezonu, w sierpniu trenował indywidualnie. Pod kątem formy i kondycji będzie mu wrócić łatwiej niż zawodnikom z pola.
Z takiej szansy na dopisanie jeszcze jednego rozdziału żal było nie skorzystać. Podobnych powrotów do wielkiego futbolu było w przeszłości więcej - część była niezwykle dyskretna, choć bywały spektakularne.
Weźmy na przykład Jensa Lehmann. To przypadek Szczęsnemu pokrewny. Niemiecki bramkarz zakończył karierę w maju 2010 r., ale 10 miesięcy później zadzwonił do niego Arsene Wenger. Powód? Plaga kontuzji w Arsenalu, tych doznali wtedy... Łukasz Fabiański i właśnie Szczęsny. Wenger namówił Lehmanna na kilkumiesięczny kontrakt i bycie rezerwowym, bo klub został bez żadnego zabezpieczenia bramki. To był dobry ruch, bo przed jednym z meczów urazu na rozgrzewce doznał Manuel Almunia. Lehmann zatem zagrać musiał. Poszło mu nieźle, ale ten jeden nieoczekiwany mecz w Premier League to był epizod, bo na tym jego powrót to futbolu się skończył.
Na dłużej do gry wrócił za to Tim Howard, były reprezentant USA, bramkarz Manchesteru United i Evertonu. On na emeryturze wytrzymał kilka miesięcy. Po tym jak został właścicielem oraz dyrektorem sportowym FC Memphis, uznał, że na zapleczu MLS, to on najlepiej poradzi sobie w bramce swej drużyny i grał w niej cały sezon.
Mistrz Holandii, Anglii, Hiszpanii i Niemiec, czyli Arjen Robben tyle szczęścia nie miał. Po ostatnim sezonie w Bayernie, w 2019 r. pożegnał się z futbolem. Emerytem był przez rok, bo potem kibice FC Groningen zorganizowali akcję "Arjen, podążaj za głosem serca!". Wezwali tym samym wychowanka holenderskiego klubu, by wspomógł drużynę. Robben podążył za głosem serca. Przyznał, że akcja zrobiła na nim wrażenie i wrócił. Serce chciało, ciało już mniej. W całym sezonie Holender przez urazy zagrał tylko siedmiokrotnie, a jego powrót wiązał się z bólem i problemami.
Zdecydowanie lepiej na powrocie z półrocznej emerytury wyszedł Paul Scholes. Ten najpierw rzucił futbol, bo stwierdził, że nie nadąża za młodszymi kolegami. Kiedy jednak rundę po jego odejściu Manchester United mierzył się z plagą kontuzji, Scholes z sir Alexem Fergusonem ustalili, że pomocnik spróbuje pograć na najwyższym poziomie, tym bardziej że w trakcie emerytury i tak trenował z rezerwami. Scholes wrócił i grał fantastycznie – sam strzelał gole, pięknie podawał kolegom i przyczynił się do kolejnego mistrzostwa Anglii Manchesteru United, bo w klubie został nie pół, a półtora sezonu.
Z emerytury w XXI wieku wracali także choćby Edgar Davids, czy Antonio Cassano, ale były to powroty do klubów z niższych lig i mało znaczące. Cassano buty z kołka zdejmował zresztą nawet kilka razy.