"Może lepiej zróbcie to, czyli ogłoście, że w końcu został zarejestrowany" - to jeden z komentarzy pod zdjęciem Roberta Lewandowskiego, które Barcelona w czwartek rano wrzuciła na Twittera. Zdjęcie jest dość wymowne, bo Lewandowski, który w połowie lipca trafił do Barcelony, uśmiecha się i mruga okiem do kibiców. Jakby wiedział, że wszystko będzie w porządku.
Ale na razie nie jest, bo Lewandowski dzień przed inauguracją nowego sezonu ligi hiszpańskiej, który startuje już w piątek, wciąż nie został zarejestrowany jako piłkarz Barcelony. - W klubie cały czas zapewniają nas, byśmy się nie martwili. To się nie martwimy. Tym bardziej że nie mamy żadnych sygnałów, by coś miało pójść nie tak - usłyszeliśmy w czwartek po południu z otoczenia Lewandowskiego.
Takie sygnały nie wypływają też do hiszpańskich mediów. W czwartek kataloński "Sport" poinformował, że Joan Laporta obiecał zawodnikom i sztabowi szkoleniowemu, że do sobotniego meczu z Rayo Vallecano sprawa zostanie zamknięta, czyli klub zarejestruje nie tylko Lewandowskiego, ale też czterech pozostałych nowych piłkarzy: Julesa Kounde, Andreasa Christensena, Francka Kessiego i Raphinhę, a także Sergiego Roberto i Ousmane Dembele, którzy ostatnio podpisali nowe kontrakty.
Problemem Barcelony w tym momencie są nawet nie tyle jej długi, ile rygorystyczne ograniczenia dotyczące wydatków na piłkarzy - w tym limitów płac - które narzucają władze ligi. Dziś to właśnie te limity stanowią największą przeszkodę. La Liga upiera się, że dla Barcelony nie złagodzi zasad choćby o jedno euro. To dlatego wciąż nie zarejestrowała nowych zawodników. A w obawie, że Barcelona może nie dotrzymać terminów, w ostatnich tygodniach nie wykorzystała żadnego z nich - nawet Lewandowskiego - w kampaniach reklamowych promujących nowy sezon La Ligi.
Barcelona, by spróbować wyjść z długów, ale też zrobić progres sportowy - co ma teraz także bezpośredni związek z rejestracją nowych piłkarzy - wyprzedaje rodowe klejnoty. Pozbyła się już m.in. 25 proc. wpływów z tytułu praw telewizyjnych. Ta transakcja z amerykańską firmą Sixth Street ma obowiązywać przez następne 25 lat. I przynieść Barcelonie 667 mln euro, choć na razie przyniosła 517 mln. A tak przynajmniej twierdzi La Liga, która nie wlicza 150 mln euro z tej kwoty, którą Barcelona traktuje jako zysk klubu.
Przepisy ligi mówią wyraźnie, że liczą się tylko pieniądze, które klub deponuje na swoim koncie, a dziś jest to 517 mln euro. To właśnie dlatego Barcelona aktywowała teraz czwartą dźwignię, która zapewni jej dodatkowe 100 mln euro. To pieniądze uzyskane ze sprzedaży kolejnych 24,5 proc. udziałów w Barca Studios (łącznie klub za 200 mln euro pozbył się już 49 proc. udziałów.), a więc w swojej spółce odpowiedzialnej za produkcję telewizyjną.
"Dopiero w momencie aktywowania czwartej dźwigni dochód Barcelony wyniesie 717 mln euro. Ale do tego dochodzą jeszcze trzy zmienne: 144 mln euro na minusie, jeśli chodzi o limity płac, 500 mln euro na pensje i 150 mln euro wydanych latem na transfery. I tu właśnie jest sedno kłopotów, bo Barcelona nawet z czwartą dźwignią musi uzyskać dodatkowy dochód w wysokości od 20 do 30 mln euro, by móc zarejestrować swoich piłkarzy" - czytamy w "Mundo Deportivo".
Ten dochód oczywiście najłatwiej można uzyskać ze sprzedaży piłkarzy. Choćby z pozbycia się Frenkiego de Jonga, którego Barcelona wręcz wypycha z klubu. Holenderski pomocnik ma jedną z najwyższych pensji w zespole, ale nie zamierza rezygnować z należnych mu pieniędzy. Cały czas odmawia obniżenia swojego wynagrodzenia (więcej tutaj).