Jestem obrzydzony zachowaniem Barcelony. Buduje przyszłość na poniżaniu i krzywdzeniu

Michał Kiedrowski
Największym rozczarowaniem dla mnie są koledzy dziennikarze. Wiem, że w 99,9 procentach kochają piłkę nożną i bardzo trudno jest im coś w niej skrytykować, ale ta miłość nie powinna być ślepa. Egzaltacja Polakiem w wielkim klubie nie może przesłonić tego, co się dzieje wokół transferów Barcelony. To kuriozum na skalę historyczną, a to, co klub robi z piłkarzami, z którymi zawarł umowy, jest po prostu obrzydliwe - pisze Michał Kiedrowski ze Sport.pl.

Nie ogarnęła mnie histeria związana z przejściem Roberta Lewandowskiego do Barcelony. No cóż, piłką zacząłem się interesować w czasach, gdy ten klub nie był ani modny, ani silny. Mam inne doświadczenia, niż cała rzesza najpopularniejszych dziennikarzy. Pierwszy mecz Polski z Hiszpanią, który pamiętam jako osobiste doświadczenie, akurat Polacy wygrali, i to na wyjeździe. Mistrzostwa świata w Hiszpanii, które były niespełna dwa lata później, zapamiętałem jako te, w których ściany pomagały gospodarzom, choć grali tragicznie i nawet z Hondurasem by nie zremisowali, gdyby nie rzut karny, który wtedy odebrałem jako niesprawiedliwy. Ale to tylko detal z mojej pamięci, koncentrowałem się na Polakach, którzy osiągnęli coś wtedy dla mnie zupełnie normalnego, ale dziś niewyobrażalnego. Zajęli trzecie miejsce na świecie. 

Zobacz wideo Porażające liczby oglądalności Lewandowskiego. El Clasico bez podjazdu [Sport.pl LIVE]

Ten przydługi wstęp piszę dlatego, że niestety te doświadczenia skrzywiły mój odbiór piłki na całe życie. Emocji, które przeżyłem podczas meczów reprezentacji Polski na mundialach i występów Widzewa w europejskich pucharach, bramki Roberta Lewandowskiego w barwach Bayernu czy Barcelony nie wzbudzają nawet w nikłym procenciku. Jestem już straconym pokoleniem dla nowoczesnego futbolu.  

Ale dzięki temu na całą tę hucpę, którą mamy dziś, mogę patrzeć z dystansem i doświadczeniem, że nic nie jest dane na zawsze. A przy okazji napisać o wrzawie, którą słychać w sportowych mediach. I która jest dla mnie tym bardziej niestrawna, im bardziej przypomina mi się to, co działo się jeszcze dwa lata temu. Wtedy ci sami dziennikarze, którzy dziś biją brawo Lewandowskiemu i Barcelonie, pisali, jak pandemia koronawirusa obnażyła chciwość, próżność i obłudę piłkarskiego światka. Wtedy okazywało się, że transferowe sumy są naprawdę "hańbą dla ubogich" jak pisał watykański dziennik "L'Osservatore Romano" po transferze Christiana Vieriego. "Aroganccy i łapczywi krezusi dzisiaj zagrożeni bankructwem robią pod siebie" - z triumfem pisał jeden z felietonistów. 

Lewandowski trafił do Barcelony i już Barcelona stała się wspaniała

Wszystkie te teksty brzydko się zestarzały, wystarczyło, że Lewandowski przeszedł do FC Barcelony i wajcha przeskoczyła - piłkarski hiperkapitalizm znów stał się piękny, a prezes Barcelony Joan Laporta został magikiem, który jest lepszy od Pana Boga. Bo Pan Bóg stworzył wszechświat z niczego, a Laporta miał trudniej, bo tworzyć musiał coś z długiem na ponad miliard euro. I wyczarował zespół już ukoronowany w naszych mediach na mistrza wszechświata 2023. 

I to przechodzenie do porządku dziennego nad postępowaniem Laporty budzi moje największe obrzydzenie. Ci sami dziennikarze, którzy będą pisać poruszające teksty o potrzebie pochylania się nad zdrowiem psychicznym sportowców, będą pisać o depresji wywołanej niespotykaną gdzie indziej presją, przechodzą do porządku dziennego nad przeczołgiwaniem Frenkiego de Jonga, Memphisa Depaya i innych zawodników, wobec których Barcelona nie chce wywiązać się z kontraktów i wypycha ich na siłę do gorszych klubów, gdzie mają zarabiać mniej.  

Trzeba respektować zawarte umowy. Na tym polega praworządność i sprawiedliwość

"Więcej niż klub" buduje swoją przyszłość na poniżaniu i krzywdzeniu. Można przytoczyć dziesiątki artykułów zbudowanych na przeciekach z klubu, że de Jong nie chce zrobić wysiłku, by ratować Barcelonę; że jego kontrakt ma nielegalne zapisy; że się uparł i nie chce negocjować; że widzi tylko koniec własnego nosa itp. Mało kto jednak pisze, że to Barcelona powinna respektować umowy, które zawarła. Na tym polega praworządność i sprawiedliwość. Na miejscu Lewandowskiego obawiałbym się, czy za rok historia się nie powtórzy. I znów ktoś będzie musiał "poczynić wysiłek", czyli zrezygnować z części pensji. Przecież dług pozostanie taki sam, dźwignie finansowe znów mogą nie wystarczyć, a Laporta już zapowiada sprowadzenie Leo Messiego. 

Z tymi dźwigniami to też kuriozum. Najśmieszniejsza opinia, jaką usłyszałem, była mniej więcej taka: skoro banki finansują te posunięcia, to znaczy, że finansowe perspektywy Barcelony są bardzo dobre. Opinia bardzo trafna. Tylko nie wiem, czy jej autor ma świadomość, jak banki widzą perspektywy finansowe Barcelony. Otóż podejrzewam, że gotowe są one jeszcze zadłużyć Barcelonę na kolejne miliard czy dwa miliardy euro, by w końcu znalazł się jakiś książę z Arabii Saudyjskiej czy inwestor z USA, spłacił długi i "uratował" wielki klub przed bankructwem, przy okazji go prywatyzując.

Ten scenariusz nieraz był realizowany. Kto czytał "Futbonomię" Simona Kupera i Stefana Szymańskiego, nie powinien być zdziwiony. Autorzy odkrywczej książki o finansach w piłce nożnej piszą, że kibice nie powinni obawiać się zadłużania klubu, a nawet jego bankructwa. Najwyżej po kilku sezonach "stare" firmy zawsze wracają z czystą kartoteką, a że to tak naprawdę zupełnie inny klub, tylko nazwa się zgadza, to już nie ma znaczenia. 

400 mln kibiców Barcelony? Śmiechu warte

Drugim kuriozum, które wzbudza tylko uśmiech politowania, to słowa Laporty o "400 milionach kibiców Barcelony na całym świecie, którzy wymagają pewnego poziomu". Słowa te łykają bez komentarza media na całym świecie. Nikomu jakoś nie przyjdzie do głowy, że kibicowanie tych 400 milionów musi być jakoś skąpo objawowe, skoro przy takiej rzeszy Barcelona musi posługiwać się jakimiś dźwigniami finansowymi.

Jakiś czas temu media podawały wliczenia, że mecz Premier League przy widowni siedmiu milionów widzów na świecie (znakomita większość w Afryce i Azji) to milion funtów zysku dla klubu z tytułu reklam na koszulkach i reklam wokół stadionu. Gdyby więc każdy z tych 400 mln widzów obejrzał jeden mecz, to Barcelona powinna mieć na czysto 67 mln euro. Powtarzam: z samych tylko reklam na koszulkach i wokół stadionu i tylko z jednego meczu. A przecież Barcelona meczów w sezonie rozgrywa około sześćdziesięciu. A gdzie jeszcze prawa telewizyjne, a gdzie wpływy z dnia meczowego, sprzedaży koszulek i gadżetów? Naprawdę trzeba być kompletnym analfabetą finansowym, żeby przy 400 mln kibiców zadłużyć klub na ponad miliard euro i uciekać się do dźwigni finansowych. Choć oczywiście jest jeszcze inna możliwość - znakomita większość z tych 400 milionów kibicowanie Barcelonie ogranicza do lajków na Facebooku i Instagramie, a na oglądanie meczów – nawet nielegalnie – nie chce tracić czasu. 

Jednak największym rozczarowaniem dla mnie są koledzy dziennikarze. Wiem, że w 99,9 procentach kochają piłkę nożną i bardzo trudno jest im coś w niej skrytykować, ale ta miłość nie powinna być ślepa. Egzaltacja Polakiem w wielkim klubie nie może przesłonić tego, co się dzieje wokół transferów Barcelony. To kuriozum na skalę historyczną, a to, co klub robi z piłkarzami, z którymi zawarł rok czy dwa lata temu umowy, jest po prostu obrzydliwe. I wszystkich, którzy widzą, że jest inna rzeczywistość poza piłką nożną, taki transfer Polaka do wielkiego klubu cieszy dużo mniej. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.