Miał być zbawcą, a prowadzi zasłużony klub ku katastrofie. "Możemy robić, co chcemy"

Jakub Kręcidło
Hiszpanie śmieją się, że odkąd pamiętają, to Valencia jest w kryzysie. Ale w tak poważnych problemach zespół z Mestalla jeszcze się nie znajdował. "To nasz klub. Możemy robić z nim, co chcemy" - przekonuje córka singapurskiego właściciela Nietoperzy. I nie da się temu zaprzeczyć. Tyle że Peter Lim prowadzi drużynę na skraj przepaści.

2014 rok. Po latach poszukiwań, pojawia się zbawca Valencii. Nazywa się Peter Lim. Przybywa z Singapuru. Obiecuje spłatę długów (230 milionów euro), dokończenie wstrzymanej w 2009 roku budowy nowego stadionu i uratowanie klubu z zapaści sportowej i ekonomicznej. Fani widzą w nim zbawcę, który daje nadzieję, że ich ekipa wróci do czołówki nie tylko hiszpańskiego, ale i europejskiego futbolu - w końcu, na przełomie wieków dwukrotnie przegrywała finały Ligi Mistrzów.

2021 rok. Trudno w to uwierzyć, ale ledwie półtora roku od wygrania Pucharu Króla i niespełna rok od ostatniego występu w Lidze Mistrzów, Valencia walczy o utrzymanie i przeżywa jeden z najgorszych, jak nie najgorszy, okresów w historii. Fatalny 2020 rok może okazać się tylko zapowiedzią katastrofy w 2021. Klub przeżywa jednocześnie wszystkie możliwe kryzysy. Kibice mają dość Lima i starają się za wszelką cenę doprowadzić do sprzedaży Los Ches w inne ręce. Singapurczyk chce jednak wycisnąć klub jak pomarańcze i konsekwentnie odmawia nawet podjęcia negocjacji. A, to że Valencia osiąga najgorsze od lat wyniki na boisku, ma głęboko w nosie, tak samo jak fakt, że drużyna może nie poradzić sobie ze skutkami spadku do Segunda Division, którego widmo jest naprawdę realne. 

Zobacz wideo Real wyszedł z kryzysu. "Dobrze, że Perez nie pociągnął za spust"

Jak zatem doszło do katastrofy?

Sukces zapoczątkował klęskę

Hiszpanie śmieją się, że odkąd pamiętają, to Valencia jest w kryzysie. W tym klubie tak po prostu jest. Dobra passa oznacza, że niedługo coś pójdzie nie tak. Paradoksalnie, do rozpadu drużyny doprowadził sukces. Sezon 2018/19 zespół zakończył na czwartym miejscu w LaLiga, a do tego zdobył pierwsze trofeum od 2008 roku, sięgając po Puchar Króla. – Sugerowano mi, byśmy odpuścili Copa del Rey na rzecz LaLiga, ale piłkarze i kibice chcieli walczyć. Zdobyliśmy trofeum, ale to okazało się źródłem problemu. Nie mam wątpliwości, że zostałem zwolniony za to, że wygraliśmy Puchar – nie dowierzał Marcelino Garcia Toral.

MIGUEL MORENATTI/AP

Hiszpan trafił na Mestalla w 2017 roku. Był pierwszym, i jak do tej pory ostatnim, trenerem w erze Lima, który wytrzymał w klubie więcej niż dwa lata. Marcelino i dyrektor generalny Mateu Alemany wyciągnęli Valencię z zapaści, w którą wprowadzono ją za rządów Singapurczyka. Ekipa dwukrotnie zakwalifikowała się do Ligi Mistrzów i rosła w oczach, aż do wspomnianego triumfu w Copa del Rey. Lim pozwolił szkoleniowcowi zacząć sezon 2019/20, ale zwolnił go po trzech kolejkach, a niedługo później wyleciał też Alemany. Dlaczego? Odpowiedzi brak. 

Jak budować w chaosie?

Filozofia Lima, o ile o czymś takim można mówić, jest zagadką. Za jego rządów klub jest na wahadle. Trzy razy był czwarty, dwa razy dwunasty, a raz dziewiąty. Tyle było też zmian trenerów. Dyrektorów sportowych Singapurczyk zatrudnił sześciu, ale żaden mu nie pasował. Dziś tego stanowiska nie piastuje nikt. A to wszystko w siedem lat. Jak w takim chaosie cokolwiek budować?

Lima sport nie interesuje, tak jak i piłka, która w gruncie rzeczy go nudzi. Ogląda głównie najważniejsze mecze Ligi Mistrzów. Ale kocha za to transfery. Jego ludzie nieustannie kombinują, chociaż się na tym nie znają. Dziś w zarządzie klubu jest osiem osób, wszystkie spoza Hiszpanii i żadna nie ma piłkarskiej przeszłości. – Czy należącymi do Petera firmami medycznymi w Singapurze rządzi ogrodnik? Bo takich "ogrodników" zatrudnia w Walencji – ironizował komik Raul Anton. Ale to śmiech przez łzy. 

"To nasz klub. Możemy robić z nim co chcemy"

Ostatnio każdy miesiąc w erze Lima jest "tym najgorszym". Jedyny projekt realizowany przez Singapurczyka to ten ekonomiczny. – Zachowuje się jak broker. Widzi, że biznes się nie klei, więc coraz bardziej ma go w nosie – mówił w "La Vanguardii" jeden z pracowników Nietoperzy. Sport nie interesuje właściciela. – To nasz klub. Możemy robić z nim co chcemy. I nikt nie może nam nic powiedzieć – wypaliła Kim Lim, córka azjatyckiego multimilionera, który pod wpływem pandemii i ubiegłorocznej klęski z Celadesem (drużyna nie zakwalifikowała się do europejskich pucharów) uznał, że zmienia priorytety o 180 stopni. Zamiast walki o puchary, celem jest cięcie kosztów o połowę oraz promowanie młodzieży. 

– Szukamy pracowników, którzy będą akceptować polecenia szefa – ocenił Anil Murthy, prezydent Valencii. Jordi Cruyff, syn Johana pracujący obecnie jako trener w Chinach, mówił, że metody Lima i jego współpracowników w Europie szokują, ale w Azji są normą. Do pracy na Mestalla udało się przekonać Javiego Gracię. Poinformowano go o planach cięcia kosztów i o gruntownej przebudowie drużyny, ale ta przebiegła w sposób niespotykany. Oddano ośmiu piłkarzy, w tym pięciu z podstawowej jedenastki, a szósty, Geoffrey Kondogbia, już w trakcie sezonu odszedł do Atletico. W zamian nie sprowadzono nikogo.

– Zapewniano mnie, że będą transfery, a nikt nas nie wzmocnił – rozkładał ręce Gracia, który 6 października, dzień po zamknięciu okna, powiedział "basta" i chciał podać się do dymisji. Piłkarze stanęli po jego stronie, prosili, by nie rozsadzał klubu od środka. Trener został. Głównie dlatego, że Murthy oczekiwał od niego trzech milionów euro odszkodowania za przedwczesne zerwanie kontraktu. Wówczas prezydent Valencii oferował 50-latkowi przedłużenie umowy. Minęły trzy miesiące i sytuacja zmieniła się o 180 stopni. Bo na początku 2021 roku chciał go zwolnić. I znów mu się to nie udało. Bo tym razem to Gracia oczekiwał trzech milionów euro odszkodowania, a klubu nie było na to stać.

"Jaki byłby pożytek z klubu-bankruta?"

– Poświęcam się trenowaniu. Reszta nie zależy ode mnie – narzekał Hiszpan. W jego drużynie regularnie grają 20-letni Hugo Guillamon, 21-letni Thierry Correia, 22-letni Uros Racic, 19-letni Lee Kang-In czy 18-letni Yunus Musah. To piłkarze utalentowani, ale i niedoświadczeni. – Wszystko, co powiem, zabrzmi jak wymówka – przyznał Gracia. – Chłopcy są młodzi i to normalne, że popełniają błędy. Nie wiem, czy ktoś do nas przyjdzie albo czy ktoś jeszcze odejdzie. Nie miałem w tej sprawie żadnego spotkania i nie wiem, czy będę je miał. Taka jest rzeczywistość. Naciskacie na mnie, bym coś powiedział, ale ja mogę mówić tylko to, co wiem. A wiem niewiele – mówił kilka tygodni temu rozczarowany trener.

Do wspomnianego spotkania doszło na początku 2021 roku, gdy po porażce z Granadą (1:2) pojawiły się informacje o zwolnieniu Gracii. Murthy przekazał trenerowi, że zostaje i że "Peter Lim obiecuje dokonać przynajmniej dwóch transferów w zimowym oknie". – Trzej królowie niczego mi nie przynieśli – śmiał się bezradny Gracia. Sugeruje się, że to nie będą transfery, a wypożyczenia i że nie wiadomo, czy kadrę uda się utrzymać. Kolejny sezon też będzie trudny, nie będzie wpływów z pucharów, a przetrwać trzeba. W końcu, sam Murthy pytał niedawno: "Jaki byłby pożytek z klubu-bankruta?". – Jeśli nie sprzedalibyśmy piłkarzy, nie mielibyśmy kasy na opłacenie pensji, długów czy pracowników – przekonywał prezydent, który próbował też zaklinać rzeczywistość, mówiąc: – Wcale nie sprzedaliśmy naszych najlepszych piłkarzy. Wielu z nich jest dziś z nami!

Wyprzedaż zamiast normalnej sprzedaży

Jeśli ktoś potrzebował dowodu na to, że singapurscy właściciele nie znają się na piłce, to właśnie go dostał. Jakim cudem drużyna ma być lepsza bez sześciu zawodników z podstawowej jedenastki oraz trzech rezerwowych, wiedzą tylko oni. A plany wyprzedaży były jeszcze szersze, bo chciano się też pozbyć Jaspera Cillessena czy Kevina Gameiro.

Historycznie, Valencia zawsze sprzedawała gwiazdy. Zwykle jednak robiła to z głową. A teraz zdecydowała się przeprowadzić wyprzedaż. Kapitan Parejo odszedł za darmo, byle tylko pozbyć się jego pensji. Za Coquelina zarobiono kilka milionów euro, tak jak i za Kondogbię. Gdy Atletico dowiedziało się, że Valencia oczekuje za niego 20 milionów, zrezygnowało z rozmów. Ale po niespełna miesiącu działacze Los Ches zadzwonili do kolegów z Madrytu i zapytali, czy dalej są zainteresowani. Gdy okazało się, że tak, kupili pomocnika za mniej niż 10 milionów euro. Ferran Torres, przyszłość reprezentacji Hiszpanii, do Manchesteru City trafił za 23 miliony euro. To śmieszne sumy.

Klub biedny, ale dwa stadiony ma

– W klubie dzieją się dziwne rzeczy – przyznaje Carlos Soler, wychowanek i jeden z niewielu dobrych piłkarzy pozostałych na Mestalla. Przyznał on, że nawet nie ma numeru telefonu do Murthy’ego. A w podobnym tonie wypowiadali się inni zawodnicy drużyny, dla której równia pochyła z miesiąca na miesiąc staje się coraz bardziej stroma. W erze Lima dług Valencii urósł o połowę, z 220 do 340 milionów euro. Singapurczyk zamiast pompować pieniądze, pożycza jej je na 2,8 proc...

Nawet mimo letniej wyprzedaży i tego, że przez ostatnich siedem lat klub brał udział w operacjach transferowych wartych ponad miliard euro, Nietoperze miały problemy z płynnością, przez co nie mogły na czas wypłacić pensji zawodnikom. A do tego wisi jeszcze koszmar związany z Nuevo Mestalla. Nowy stadion, który miał być klejnotem w koronie klubu, stał się jego kulą u nogi. Budowa stoi od 12 lat i kryzysu na rynku nieruchomości i nic nie wskazuje na to, by została wznowiona. To potężny kłopot, tym bardziej, że jeśli do maja nie rozpoczną się prace, to miasto Walencja może odebrać pozwolenie na budowę, co mogłby wiązać się np. z koniecznością rozbiórki wybudowanej już konstrukcji, która na razie straszy pustką.

"Wielkie rozwiązanie okazało się wielkim rozczarowaniem"

– Boję się, że Meriton Holdings (firma Lima, przyp. red.) pozwoli klubowi upaść – mówił Sergi Calvo, profesor historii i autor książek o Valencii. Problemy drużyny, która w najgorszym scenariuszu może iść w ślady Malagi, Deportivo czy Realu Saragossa, nie są tylko jej problemami. To kłopot dla całej ligi, która może stracić kolejną z wielkich marek. To symptomatyczne, że dziś wywiad z praktycznie każdym byłym zawodnikiem Valencii wygląda podobnie. David Albelda, Andres Palop, Santiago Canizares czy Mario Kempes, który nawet zrezygnował z roli ambasadora ekipy, regularnie mówią o dramacie czy o tym, że klub nie zasługuje na takie szefostwo. Ale czy da się zrobić coś, by wykurzyć Lima?

Analizując erę Lima, rozmawiamy o aspektach sportowych czy finansowych, ale zapominamy o tym społecznym, często najważniejszym. W mieście wszyscy mają go dość. Powstawały ugrupowania anty-Lim, było mnóstwo manifestacji przeciwko Singapurczykowi, angażował się nawet burmistrz. Ale żadne z działań nie przyniosło efektu. Można mówić, że w uratowaniu skóry Peterowi pomogła pandemia, w związku z którą z pustych trybun Mestalla nie jest wywierana presja. Protesty są organizowane jednak nawet teraz - pod koniec 2020 roku kibice pod stadion masowo przynosili znicze. Na plakatach często pojawia się napis: "Lim go home", ale on jest bez sensu, bo bogacz nie opuszcza Azji i nawet nie pojawia się w Hiszpanii, oddając klub w ręce zaufanych ludzi. Jedna z grup kibiców chciała uprzykrzyć życie Murthy’emu i jego współpracownikom, więc wynajęła kilku mariachi, by przygrywali Singapurczykom na ulicach Walencji. Ale i to nie przekonało ich do oddania klubu w inne ręce. Pytanie, w czyje. Bo zakup drużyny pogrążonej w problemach jest obarczony wielkim ryzykiem.

– Wielkie rozwiązanie, jakim miał być Lim, okazało się wielkim rozczarowaniem. To największy kryzys w historii Valencii – uważa dziennikarz-weteran Paco Lloret. A najgorsze jest to, że dziś fani Nietoperzy nie widzą światełka w tunelu, a ich drużyna jest na dobrej drodze, by powtórzyć los innych dawnych gigantów i zlecieć do Segunda.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.