Powinniśmy właśnie odliczać wspólnie. Do spotkania w Bilbao zostałyby tylko trzy dni: 20 czerwca, stadion San Mames. Polska, kraj świetnych napastników, kontra Hiszpania, wielka drużyna bez wielkich łowców goli. Trwałyby właśnie łączenia z domem kadry w Dublinie i rozpamiętywanie poniedziałkowego meczu, który rozpoczął polskie Euro 2020. I łączenia z centrum treningowego Las Rozas pod Madrytem, gdzie hiszpańska kadra ma dom, nie tylko podczas Euro 2020. Byłyby reportaże o Manolo z bębnem, najsłynniejszym kibicu świata, jeżdżącym za hiszpańskimi piłkarzami od dziesięcioleci. I reportaże z Bilbao, miasta trudnej historii, świetnej kuchni i pasji do futbolu.
Tak miało być, ale trwa inne liczenie: dni, faz, ofiar. W poniedziałek zamiast pierwszego hiszpańskiego meczu w Euro 2020 był pierwszy dzień testowania "nueva normalidad", jak nazwano stan przechodzenia od koronawirusowego stanu alarmowego do względnej normalności. Względnej, czyli z przywróconą swobodą poruszania się i podróżowania, nawet bez celu, ale przy zachowywaniu reguł sanitarnych. Prawo do przejścia w taki stan dostały na razie tylko skrawki Hiszpanii, tam gdzie sytuacja jest najlepsza. Za tydzień, od 21 czerwca, ogólnokrajowy stan alarmowy zostanie już zniesiony, ale decyzje w sprawie "nowej normalności" będą zapadać lokalnie, zależnie od bilansu zakażeń. Bilbao, gospodarz meczu Hiszpania-Polska, był w pewnym momencie w trójce hiszpańskich miast z największą liczbą zakażeń. Dziś jest w tzw. fazie trzeciej, czyli o krok od "nueva normalidad". Ale wcale nie jest jeszcze przesądzone, czy pozostanie gospodarzem przeniesionego Euro 2020, bo zapał do goszczenia mistrzostw mocno opadł. Manolo, kibic z bębnem, podczas pandemii ogłosił, że zamyka swój bar w Walencji, wyprzedaje bębny i idzie na emeryturę, bo już go nie stać na kibicowanie.
Las Rozas, dom hiszpańskiej kadry, jak cała wspólnota autonomiczna Madrytu, jest w fazie drugiej, czyli dwa etapy od normalności: na ulice już wróciło życie, ale jeszcze nie można np. wyruszać daleko od domu, jeśli tego nie uzasadniają obowiązki służbowe albo inna wyższa konieczność. A Club Deportivo Leganes spod Madrytu jest właśnie w podróży służbowej do Katalonii. Na wtorkowe wieczorne spotkanie z Barceloną, pierwsze po wznowieniu ligi spotkanie drużyn z najmocniej doświadczonych pandemią części Hiszpanii.
Na Camp Nou, otwartym po 101 dniach przerwy, Barcelona pokonała Leganes 2:0. A tuż przed pierwszym gwizdkiem można było obejrzeć przygotowany przez gospodarzy film z hołdem dla ofiar koronawirusa i dla tych, którzy z wirusem walczyli: „Pieśń ptaków”, smutną katalońską kolędę, nazywaną hymnem pokoju, wykonaną ponad tydzień temu na Camp Nou przez dziewięciu wiolonczelistów. To ta melodia zwykle jest w tle, gdy na stadionie Barcelony są okolicznościowe minuty ciszy. W Katalonii zmarło z powodu koronawirusa ponad pięć i pół tysiąca osób, więcej niż w Chinach, jeśli wierzyć oficjalnym chińskim statystykom. W Madrycie i okolicach zmarło blisko 8,7 tysięcy, więcej niż w Rosji i tylko trochę mniej niż w Niemczech. A Leganes, sypialnia Madrytu i dom najbardziej bezpretensjonalnego klubu w La Liga, stało się hiszpańskim Bergamo. Z wyciem karetek, przepełnionym szpitalem, przeładowanymi kostnicami, ciałami wynoszonymi z domów opieki przez zmobilizowanych do pomocy żołnierzy.
"Jeśli Leganes ma znów cierpieć, to niech to już będzie przez futbol" - takie było przesłanie filmiku, którym walczący o utrzymanie CD Leganes, mistrz autoironii w hiszpańskiej piłce, witał wznowienie sezonu. Witając z powrotem futbol, żegnał aż 18 swoich kibiców, którzy już nigdy nie skorzystają z karnetu na stadion Butarque. Na ich krzesełkach w pierwszym meczu Leganes po wznowieniu ligi leżały klubowe koszulki i wiązanki kwiatów. Łącznie ofiar koronawirusa w ponad 180-tysięcznym mieście było ponad 600. W pewnym momencie, jeśli chodzi o łączną liczbę zakażeń, to miasto było wyprzedzane tylko przez Madryt, Barcelonę i Bilbao, z których każde ma co najmniej pięć razy więcej mieszkańców niż Leganes, i przez nieco większą Vitorię.
To, czego doświadczyło Leganes i tyle innych miejsc Hiszpanii, nadal jest żywym wspomnieniem. Madryckie lodowisko zamienione w kostnicę. Stadion Santiago Bernabeu jako magazyn sprzętu medycznego i ochronnego. Tygodnie zamknięcia w domach w bardzo ścisłym reżimie. Dlatego powracająca La Liga - a wróciła jako pierwsza liga z kraju, który miał ponad 25 tysięcy ofiar koronawirusa - jest bardziej wyciszona, bez euforii na czołówkach gazet. Czasem meczom w ogóle trudno się na te czołówki przebić. Nawet gdy Messi znów strzela i asystuje, jak w sobotę z Realem Mallorcą. Jak powiedział jeden z hiszpańskich komentatorów radiowych, trzy miesiące bez oglądania, jak gra Messi, to naprawdę przesada. Ale Hiszpania ma jeszcze tyle do zrobienia po koronawirusie i tyle do rozliczenia, że nie umie się futbolem zachwycić tak jak w normalnych czasach.
Nie było w XXI wieku potężniejszej kultury piłkarskiej niż hiszpańska. I jeśli chodzi o wygrywanie - mistrzostwo świata i dwa mistrzostwa Europy w piłce reprezentacyjnej, dziewięć Pucharów Europy dla Realu i Barcelony po 2000 roku - o styl gry, o wrośnięcie piłki w codzienność. Futbol jest tu ogromną częścią życia i znaczącym kawałkiem gospodarki. Według wyliczeń PriceWaterhouseCoopers tylko w jednym regionie Hiszpanii, Kastylii La Manchy, futbol odpowiada za mniej niż jeden procent lokalnego PKB. W pozostałych częściach kraju to ponad jeden procent, a średnia dla całej Hiszpanii to 1,37 proc. Tego, jakie emocje generuje, wyliczyć się tak łatwo nie da. I nie da się tych emocji tak łatwo teraz rozbudzić. La Liga była tą ligą, która chyba najbardziej kojarzyła się z wielopokoleniowym tłumem na trybunach, od dzieciaków po starsze panie z wachlarzami. A dziś Hiszpania jest właśnie w trakcie rozliczeń z samą sobą, jak ochroniła tych najstarszych przed koronawirusem. Zanim ruszył pierwszy długi weekend wznowionej La Ligi, było już w całym kraju grubo ponad 100 prokuratorskich dochodzeń w sprawie zaniedbań, które doprowadziły do śmierci pensjonariuszy domów opieki. Tylko w Madrycie i okolicach było takich dochodzeń ponad 80, a w Katalonii ponad 30. Z ponad 27 tysięcy ofiar wirusa znaczna większość to ofiary w wieku emerytalnym. Z domów opieki - tylko w Madrycie i okolicach zmarło w nich ponad pięć tysięcy osób - płynęły przez ostatnie tygodnie nieludzkie opowieści o zaniedbanych, czasem wręcz opuszczonych pensjonariuszach, o totalnym chaosie, który zastawało wojsko wysłane do pomocy w dezynfekcji, o liczbie ciał przekraczającej liczbę zgłoszonych zgonów. I o dyspozycjach, które władze zdrowotne autonomii madryckiej miały wydać w sprawie przyjmowania do szpitali osób starszych w sytuacji, gdy przestało wystarczać karetek dla wszystkich.
Wprowadzono na czas koronawirusa dodatkowy próg konsultacji medycznej przy wzywaniu karetek. Żeby nie wieźć do szpitala i nie narażać na dodatkowe cierpienia m.in. osób w stanie terminalnym. Zasadność wzywania miała oceniać specjalna grupa specjalistów i dziś na wszystkich szczeblach tego systemu trwa gaszenie pożaru i przerzucanie się odpowiedzialnością za to, że tylu osobom odmówiono przeniesienia do szpitala. Koordynator służb sanitarnych w madryckiej autonomii, Carlos Mur de Viu, podał się już do dymisji. Ten system zaleceń już sam w sobie był kontrowersyjny, bo władze próbowały wejść w rolę, którą wypełniają lekarze, i sugerował, jakie decyzje mają podejmować. Ale wszystko skończyło się katastrofą dlatego, że system miał zadziałać przy założeniu, że domy opieki zostaną doposażone najpotrzebniejszym sprzętem szpitalnym. A w rzeczywistości działało tylko ograniczenie przyjmowania do szpitali, doposażanie domów opieki już nie. I niektóre z nich zmieniły się w umieralnie. A teraz trwa sąd nad koronawirusowymi zaleceniami, które uderzyły w najsłabszych i najmniej samodzielnych: kto ponosi główną odpowiedzialność, czy zalecenia były oficjalne, czy nieoficjalne itd. Trwa też przy okazji sąd nad całym systemem domów opieki, który jest w dużej części sprywatyzowany (jednym z potentatów w tej branży jest Clece, firma z imperium prezesa Realu Madryt Florentino Pereza) i już wcześniej było dużo sygnałów, że oszczędza się w nim, na czym tylko się da. Te wszystkie oszczędności zemściły się podczas kryzysu, gdy brakowało personelu albo środków ochrony dla niego, więc wystraszeni pracownicy unikali ryzykownych sytuacji. Jak napisał jeden z komentatorów, wiele osób w domach opieki umarło nie na koronawirusa, ale z pragnienia, bo nie było wśród tej paniki nikogo, kto podałby im szklankę wody.
- Moja mama przeżyła wojnę, powojnie, Franco i pracowała całe życie. Miała ubezpieczenie medyczne i oni tam wiedzieli, że w razie problemów trzeba dzwonić po pomoc. Ale zmarła przez brak opieki - opowiadał Josep Maria Cleville, syn jednej z ofiar, w "El Pais". Takich osób zgłaszających doniesienia o zaniedbaniach są dziś setki. Opowiadają w prokuraturze i mediach o szpitalach, które odmawiały przyjmowania pacjentów już nie tylko nieuleczalnie chorych i niesamodzielnych, ale po prostu starszych niż 75-letni.
Każdy klub w Hiszpanii mógłby dziś, jak Leganes, położyć koszulkę na pustym krzesełku dla kogoś, kto już na nie nie wróci. W jakimś sensie całe pierwsze stulecie wielkiej piłki w Hiszpanii właśnie się domknęło klamrą: od epidemii do epidemii. Ogólnokrajowa miłość do piłki wybuchła tu niedługo po tym, jak przestała szaleć grypa hiszpanka. Po tym, jak reprezentacja Hiszpanii nieoczekiwanie zdobyła srebro w pierwszych powojennych igrzyskach w Antwerpii w 1920, zaczęła się wielka popularność, dopływ pieniędzy, profesjonalizacja, potem powstała ogólnokrajowa liga. Dziś ta liga, jak wszystkie wracające - tuż po żałobie, bez kibiców, z podłożonym dźwiękiem, w innym niż zwykle terminie, z terminarzem rozsianym na niemal wszystkie dni tygodnia - przeżywa egzystencjalny kryzys. Jak napisała "Sueddeutsche Zeitung", futbol w takiej wersji jest jak jedzenie szpitalne. Konieczny, ale niesmaczny. I trzeba dać mu czas, żeby nabrał smaku i barwy. Ale też dać czas tym, którzy go oglądają. Bo pewne rany się od samego kopania piłki nie zabliźnią.
Przeczytaj także: