Groził Mourinho, że urwie mu łeb. Dla piłkarzy był przyjacielem. Odchodzi symbol Atletico

Przez lata German "Mono" Burgos był uosobieniem stylu gry Atletico Madryt. Brzydkiego, groźnego, agresywnego. Miał rozczochrane włosy, długą brodę i 3XL na koszulce. Ale ostatnio i zespół, i Burgos się zmieniali. Zanim odejdzie ze sztabu Simeone, chce wygrać jeszcze jeden puchar.
Zobacz wideo

Na palcach prawej dłoni ma wytatuowane swoje inicjały. GARB: German Adrian Ramon Burgos. Mimo że ma trzy imiona, i tak wszyscy wołają na niego "Mono", czyli małpa. Wzięło się jeszcze z czasów, gdy był bramkarzem: wielkim, sprawnym, odważnie się rzucającym - jak małpa właśnie. A i do Burgosa-trenera wciąż ten pseudonim pasował, bo po karierze się roztył, zapuścił włosy i brodę. Zespół rockowy, z którym po zakończeniu kariery wydał pięć albumów, też nazywał "GARB". - Za dnia piłka nożna, w nocy rock’n’roll - powtarzał w wywiadach. Gdy wrócił do piłki jako trener, na rozgrzewce puszczał "Thunderstruck" AC/DC. Piłkarze mieli grać w tym rytmie.

German "Mono" Burgos - najważniejszy człowiek Diego Simeone

Żeby była jasność - nie był tylko asystentem-motywatorem. Kiedyś wyszedł z księgarni ze wszystkimi książkami, jakie mieli o wykonywaniu stałych fragmentów gry. To był jego konik. Wymyślał, planował, kreślił kolejne warianty. I tak od fragmentu do fragmentu Atletico zaszło do mistrzostwa Hiszpanii w 2014 roku. Na kursie trenerskim był w jednej klasie z Mauricio Pochettino, Mauricio Pellegrino, Aitorem Karanką i Fernando Hierro. - Byliśmy najlepszą klasą, wiadomo - śmiał się w rozmowie z "El Pais". A śmiech miał zaraźliwy. Gdy piłkarze mieli już dość wymagań i pasji Diego Simeone, pojawiał się on i rozładowywał napięcie. Zawsze pomocny, otwarty, tylko z pozoru groźny i nieprzyjemny. Z poczuciem humoru, jakie piłkarze lubili. O jego dystansie do siebie dużo mówi reklama z 2002 roku, w której wyłania twarz ze studzienki kanalizacyjnej i oznajmia: "Już tu jesteśmy". Tak Atletico poinformowało, że wraca do najwyższej ligi. - No cóż, nie zostałem wybrany do tej reklamy dlatego, że byłem najprzystojniejszy w zespole.

Wtedy znał się już z Simeone dobrych parę lat. Pierwszy raz spotkali się na zgrupowaniu reprezentacji Argentyny. Dobrze im się rozmawiało. Po latach już w ogóle nie musieli do siebie mówić, by wiedzieć, o co chodzi. - Wystarczył jakiś gest, spojrzenie, szturchnięcie. Zawsze mówię, że przez całe życie zjadłem więcej obiadów i kolacji z Diego niż z rodziną - opowiadał. Obaj wierzyli w astrologię, mieli podobne charaktery, ten sam stosunek do życia. Simeone powtarzał: "mecz po meczu". A Burgos mając 33 lata, nauczył się, żeby planować maksymalnie dzień do przodu. Dowiedział się wtedy, że ma raka nerki. - Przyszedł lekarz, posadził mnie na stole i powiedział: "masz raka". Zapytałem: "Dlaczego ja?". Rozmawialiśmy o operacji, więc zastrzegłem, że w niedzielę mam mecz. Wpisał mnie na poniedziałek.

Z Simeone mieli swoje rytuały: mijało kilkanaście minut meczu, a on ociężałym, powolnym krokiem, z teczką notatek pod pachą, podchodził do linii i mówił, co zauważył u przeciwnika. Gdzie naciska, gdzie zagęszcza, a gdzie zostawia miejsce. Ostatnio coraz częściej oglądał mecze w specjalnych elektronicznych okularach, które na bieżąco wyświetlały mu najważniejsze statystyki. Burgos zawsze gonił za technologią. Wykorzystywał w pracy nowe systemy i sprzęty. Na jego przykładzie doskonale widać, jak złudne może okazać się pierwsze wrażenie: na oko - niechluj, który krzykiem może zmotywować piłkarzy. Prywatny ochroniarz Simeone, który potrafił wrzeszczeć na Jose Mourinho, że zaraz mu urwie łeb. Bo on nie jest spokojny Tito Vilanova. W rzeczywistości miał taktyczną obsesję - mierzył boiska rywali, żeby dokładnie zaplanować rzuty z autu. Do ośrodka treningowego miał dorobione klucze, żeby stróż nie musiał otwierać tak wcześnie. Burgos przychodził jeszcze przed świtem, parzył kawę i zaczynał oglądać mecze kolejnego przeciwnika. Do południa miał już przygotowany krótki film z samą esencją. On w tym duecie odpowiadał za stałe fragmenty gry i indywidualne rozpracowywanie rywali. Najpierw pokazał film Simeone, później drużynie. Głos podnosił rzadko. Chyba że trzeba było przy linii bronić piłkarzy. Za nich dałby się pokroić.

Sezon się skończy, a po tym duecie zostaną tylko piosenki kibiców, którzy zawsze pamiętali o Burgosie. Najpierw śpiewali na cześć Simeone, później wychwalali asystenta. W całej Hiszpanii nie było popularniejszego drugiego trenera. Oni zazwyczaj pozostają w cieniu, wbici w fotel ławki rezerwowych. Niezbędni dla zespołu i trenera, ale przeoczani przez kamery. Burgos pokazywany był często. Gdy Simeone był wyrzucany na trybuny, on stawał przy linii: przez dziewięć lat - 18 razy. Wygrał 13 spotkań - w tym finały: Superpucharu Hiszpanii w 2014, Ligi Europy i Superpucharu w 2018 roku. - Znamy się ćwierć wieku i myślę, że dobrze uzupełniamy. Był decydujący w osiąganiu sukcesów - emanuje pozytywną energią, gdy ja jestem zły. Uspokaja, gdy ja jestem bliski wybuchu. Bywa moim przeciwieństwem, ale jeszcze częściej myślimy identycznie - opowiadał Simeone na konferencji prasowej przed finałem Ligi Mistrzów w 2016. 

Burgos pojawiał się przy linii tak często, że kibice mogli na bieżąco śledzić, jak się zmienia. Schudł ponad dwadzieścia kilogramów, rzucił palenie, choć z fajkami widzieli go nawet gdy był jeszcze piłkarzem. Ściął włosy i zaczął się czesać modniej od niektórych piłkarzy. Na każdy mecz był idealnie ogolony. Gdy odkładał okulary Google, na nosie lądowały designerskie oprawki Armaniego. W niczym już nie przypominał króla piratów. Dziennikarze od dawna powtarzali, że jego metamorfoza potwierdza plotki, że planuje odłączyć się od Simeone i zacząć pracować na swój rachunek. Zaczął bowiem wyglądać jak pierwszy trener. Już nie facet od motywacji, a wykwintny taktyk z charakterem. Ostatnią umowę Simeone negocjował już sam: dla siebie i dla sztabu. Burgos ustalił swoją - krótszą, do czerwca 2020. Pandemia koronawirusa zatrzyma go na dłużej. Mógłby odejść, ale chce zostać do końca.

Był uosobieniem Atletico Madryt

Pracował w Atletico od dziewięciu lat i w tym czasie klub przeszedł równie spektakularną metamorfozę jak on. Wyładniał. Z klimatycznego Vincente Calderon przeniósł się na ultranowoczesną Wandę Metropolitano. Zaczął wydawać setki miliony euro na transfery. Kupił Joao Felixa, artystę, którego atrybutem jest piłka. Koniecznie przy nodze, bo bieganie za nią go nie bawi. Nie jest Gabim, Thiago, Juanfranem, Diego Godinem czy Filipe Luisem. Ich już nie ma, a Atletico przestało być klubem "dla murarzy, taksówkarzy i sprzedawców churros" - jak z dumą charakteryzował Burgos. W Atletico mógł się przejrzeć. Długo było jak on. Waleczne, groźne, ale artyzmu trudno się było doszukać. I razem z nim się zmieniało, być może w pewnym momencie nawet zbaczając z obranej trasy, rezygnując z tożsamości.

Ale gdy wszyscy zdążyli ogłosić pogrzeb cholismo, bo uznali, że bieganie z pasją za piłką już nie wystarcza, oni odrodzili się raz jeszcze. Spektakularnie, bo na starych zasadach wyeliminowali z Ligi Mistrzów jej obrońcę - niemal nieomylny w tym sezonie Liverpool. W lidze Atletico zajmuje dopiero szóste miejsce. Piłkarzy dręczyły kontuzje, długo zawodziła skuteczność, a i bramki zaczęli tracić częściej niż w poprzednich sezonach. Z ich perspektywy rozgrywki zostały wstrzymane w najgorszym momencie, bo niesieni entuzjazmem z Anfield mogli podgonić w lidze. Szanse na mistrzostwo już stracili - do Barcelony brakuje im 13 punktów, do Realu - 11. Celem pozostała Liga Mistrzów. W tych rozgrywkach może wydarzyć się wszystko, a nikt nie czuje większego niedosytu niż Atletico, które w ostatnich latach dwa razy przegrywało w finale. Tego pucharu brakuje duetowi Simeone - Burgos. Rozstanie z nim w rękach byłoby najlepszą nagrodą po dziewięciu latach pracy.

Wiadomo, że po sezonie Burgos rozejrzy się za pracą jako pierwszy trener. Ma konkretne marzenie: widzi siebie na ławce rezerwowych prowadzącego River Plate do mistrzostwa Argentyny. A gdy już sen się ziści, będzie mógł wrócić i samodzielnie poprowadzić Atletico. Dlatego żegnając się, prędzej niż "do widzenia", powie "do zobaczenia".

Więcej o:
Copyright © Agora SA