Atletico Madryt zamarzyło o wielkości. Efekt? Jeszcze nigdy nie było tak źle

Atletico Madryt kilkanaście miesięcy temu zamarzyło o wielkości. Chciało zmienić swoją tożsamość, zerwać z łatką pariasa i stanąć w jednym szeregu z Realem i Barceloną. Wydali najwięcej na transfery, kupili piłkarzy z pięknymi nogami, a nie wielkim sercem. I kompletnie się pogubili.

Atletico Madryt kilkanaście miesięcy temu zamarzyło o wielkości. Chciało zmienić swoją tożsamość, zerwać z łatką pariasa i stanąć w jednym szeregu z Realem i Barceloną. Wydali najwięcej na transfery, kupili piłkarzy z pięknymi nogami, a nie wielkim sercem. I kompletnie się pogubili. 

Zobacz wideo

W najlepszych latach potrafili z bronienia się uczynić sztukę. Kibice podziwiali pojedynczych obrońców i cały system przesuwania, skracania, agresywnej gry tak, jak zazwyczaj doceniają indywidualne popisy napastników albo kombinowane zespołowe akcje grane do przodu. U nich imponowało wyrachowanie. Strzelali gola, oddawali piłkę rywalowi i pytali: co nam zrobisz? A my siedzieliśmy przed telewizorem i wiedzieliśmy, że nawet jakby mecz trwał jeszcze parę godzin, to niczego by to nie zmieniło. Byli nie do ruszenia. Ambitni, agresywni, wytrzymali. Odnajdywali spełnienie w bieganiu za przeciwnikami. Lubowali się w utrudnianiu im gry. Powstało "Cholismo", w 2013 wybrane drugim najważniejszym słowem roku. Oznaczało katorżniczą pracę i czciło Diego Simeone, który dla piłkarzy był absolutnym autorytetem. Liderem zespołu. Barcelona miała Messiego, Real Cristiano Ronaldo, a Atletico miało Simeone. W grze żadnej innej drużyny na świecie tak wyraźnie nie odbijały się cechy jej trenera. 

Kiedyś chcieli być brzydcy i źli

Atletico stawiało się w roli uciemiężonych, reprezentantów wszystkich biednych, którzy rzucają wyzwanie bogatszym i bardziej utytułowanym. Thiago mówił po mistrzowskim sezonie, że są jak Robin Hood. Simeone tłumaczył, że muszą tak grać - wsadzać kij w szprychy. A podczas fety wykrzyczał: "To nie tylko puchar! To dowód na to, że jeśli wierzysz i pracujesz, to możesz wszystko". Oni chcieli być postrzegani jako ci źli i brzydcy. Taka narracja przez lata pasowała do ich stylu: agresywnego, zawziętego, opartego na walce, nieprzyjemnego przede wszystkim dla rywala, ale widza też. Przekonali wszystkich, że tak po prostu muszą. Mieli twarz Germana Burgosa, jego asystenta, który sam określał swoją facjatę "mordą" i twierdził, że z tak niewyjściową pasuje tylko do Atletico.  

Ale i on przez lata wyładniał. Schudł, zmienił fryzurę na modną i zgolił brodę. W tym samym czasie zburzono archaiczne, ale mające klimat Vincente Calderon, a Atletico przeprowadziło się na ultranowoczeną Wandę Metropolitano. Wydało setki milionów na transfery. Kupiło Joao Felixa, artystę, którego atrybutem jest piłka. Koniecznie przy nodze, bo bieganie za nią go nie bawi. Nie jest Gabim, Thiago, Juanfranem, Diego Godinem czy Filipe Luisem. Ich już nie ma, a Atletico przestało być klubem "dla murarzy, taksówkarzy i sprzedawców churros", jak z dumą charakteryzował Burgos. 

Kolejne zmiany doprowadziły do kryzysu tożsamości i pytań dziennikarzy do Simeone: czy jeszcze ma siłę tym dowodzić. Innego trenera zapytaliby, czy obawia się zwolnienia. Ale jego przypadek jest wyjątkowy. Nikt nie zwolni go po tym wszystkim, czego dokonał przez ostatnie dziewięć lat. To pytanie o to, ile jeszcze ma cierpliwości. Czy się nie frustruje, czy za chwilę nie rzuci tego wszystkiego i nie zechce odpocząć. Na razie odpowiedź jest stanowcza: nie. Atletico szukając nowego stylu już kilka razy zabłądziło. I wtedy Simeone zawsze wracał do punktu wyjścia, którego symbolem jest Diego Costa. Sprowadzał napastników bardziej uniwersalnych od niego, lepszych technicznie, mających większy potencjał. Ale na koniec i tak Costa wracał. Teraz nie gra z powodu kontuzji, a Atletico znów ma problemy.

U Diego Simeone jeszcze nigdy nie było tak źle

Przegrało z Realem po rzutach karnych w Superpucharze Hiszpanii, później 0:2 z Eibarem w lidze, skompromitowało się w Pucharze Króla odpadając z trzecioligowym Cultural Leonesa i bezbramkowo zremisowało z przedostatnim w tabeli Leganes. Jego piłkarze już tak nie biegają, już nie bronią tak szczelnie, już nie atakują tak skutecznie. Nie ma w nich życia. Simeone przeczuwał, że ten sezon będzie najtrudniejszy ze wszystkich i już latem ostrzegał kibiców. Ale że jego zespół będzie miał zaledwie 22 zdobyte bramki w 21 spotkaniach, chyba nawet on się nie spodziewał. Odkąd przyszedł zbawiać Atletico, na tym etapie sezonu nigdy nie było tak źle.

Derby o dwóch twarzach

Najgorzej jest ze skutecznością. Atletico stwarza sporo okazji, ale większości nie wykorzystuje. Według wskaźnika oczekiwanych goli (expected goals), powinno mieć trzynaście goli więcej! Wylicza też OPTA: z 55 dogodnych okazji do zdobycia bramki, Atletico wykorzystało tylko 16. Dlatego Simeone tak nalegał na sprowadzenie Edinsona Cavaniego z PSG. Negocjowali niemal od początku stycznia, ale mimo to skończyło się fiaskiem. Zamiast Urugwajczyka, wypożyczono z chińskiego Dalian Yifang Yannicka Carrasco. Tego samego, z którym kilka lat temu Simeone nie mógł się dogadać i który był jednym z pierwszych ofensywnych piłkarzy, którzy mieli dosyć ograniczania ich taktycznymi założeniami. Ale lepszy rydz niż nic. I tak wąska kadra jest dodatkowo uszczuplona przez kontuzje. Często mięśniowe, nad którymi da się zapanować odpowiednim treningiem, ćwiczeniami regeneracyjnymi i kontrolowaniem zmęczenia. Dlatego hiszpańskie media nie zostawiają suchej nitki na Oscarze Ortedze, trenerze od przygotowania fizycznego. O jego ciężkich treningach od dawna krążyły legendy, tyle że wcześniej było jak w powiedzeniu Muhammeda Aliego. Piłkarze Atletico płakali na treningach, ale byli wdzięczni podczas meczów. Teraz nadal potwornie męczą się na treningach, ale na mecze nawet nie wychodzą, bo ich mięśnie nie wytrzymują obciążeń.

Hiszpański dziennik AS sobotnią rozkładówką zapowiada "derby o dwóch twarzach" i zestawia Zinedine’a Zidane’a z Diego Simeone. Francuza ubiera w rycerski hełm, Argentyńczyka w barwny pióropusz. Bo derby to wojna. Zidane idzie na nią z licznym, pewnym siebie wojskiem, bo z zawodników kontuzjowanych został mu już tylko Marco Asensio. Eden Hazard trenował przez cały tydzień, ale powołania przez ostrożność jeszcze nie dostał. Trener pominął też Garetha Bale’a. Ma ten komfort, że może mieszać meczową kadrą, o pierwszej jedenastce nawet nie wspominając: kibice i trenerzy rywali zgadują jakim systemem zagra, kogo wystawi w środku, a kogo na skrzydłach. W tym samym czasie Simeone główkował, jak kadrę w ogóle skompletować, żeby mieć piłkarzy na każdej pozycji. Kontuzjowani są Koke, Kieran Trippier, Joao Felix, Diego Costa, Jose Gimenez i Santiago Arias. Spośród zdrowych trudno wskazać jednego w dobrej formie.

Gdzie Atletico Madryt ma przewagę nad Real Madryt?

- W czym Atletico jest dzisiaj lepsze od Realu? Gdzie ma przewagę? - pytali dziennikarze na konferencji Simeone. A on uciekał od konkretnej odpowiedzi. Poszedł w banał, że w ogóle nie analizuje meczu pod tym kątem. Że ma inny pomysł na zatrzymanie Królewskich. Piłkarze Zidane’a są niepokonani od dwudziestu meczów, są liderem tabeli, z Arabii Saudyjskiej wrócili z Superpucharem Hiszpanii. Wyrwali go właśnie Atletico - nawet nie w rzutach karnych, a w 116. minucie, gdy Alvaro Morata biegł na bramkę Thibauta Courtoisa i tuż przed polem karnym został sfaulowany przez Fede Valverde. Zidane nie chciał wracać ani do tego meczu ani do przegranego 3:7 letniego sparingu. Ale naiwnym byłoby myślenie, że kolejny przegrany finał nie wpłynął na Atletico. Superpuchar to trofeum, które zgodnie z definicją Jose Mourinho podobnie jak w Anglii Puchar Ligi, najbardziej potrzebny jest drużynie, która to trofeum zdobywa. Bo jest paliwem do dalszej pracy, nagrodą za pierwszą część sezonu, fundamentem jednoczącym zespół. I to wszystko czego Atletico potrzebowało, przeszło obok nosa. 

Real jest więc w formie, ma zdrową niemal całą kadrę i zagra u siebie. Czasami jeszcze się męczy, ale zazwyczaj wygrywa. Jest liderem, ma pierwszy w tym roku puchar, awansował do ćwierćfinału Pucharu Króla. Jedynym argumentem Atletico wydaje się to wyświechtane stwierdzenie, że derby rządzą się swoimi prawami. Początek meczu o godz. 16. 

Więcej o:
Copyright © Agora SA