Primera Division. Oburzeni w Barcelonie

Postanowili wziąć udział w wyborach, ale w przeciwieństwie do innych kandydatów na prezesa nie obiecywali transferów za dziesiątki milionów euro. Oni chcą lepszej atmosfery na stadionie Camp Nou. I oczekują, że klub nie będzie traktował kibiców jak klientów - pisze na swoim blogu "A jednak się kręci" Rafał Stec, dziennikarz "Gazety Wyborczej" i Sport.pl.

Walka o władzę w Barcelonie - podobnie jak w Realu Madryt - to w futbolu widowisko osobne, bo nie wyłania się tam prezesa, lecz prezydenta, a o wyniku rozstrzyga głosowanie tysięcy kibiców (tym razem uprawnionych jest 109 637). Znaczy musisz kombinować jak w zwykłej polityce. Wejść w tłum, podlizywać się, mamić, rozdawać kiełbasę wyborczą, pozyskiwać przychylność popularnych osób. Dlatego Joan Laporta przysięga, że jeśli ludzie mu zaufają, to sprezentuje im Paula Pogbę, Jordi Farré kusi wartym 40 mln euro rocznie kontraktem na reklamy na koszulkach treningowych, a Josep Bartomeu obiecuje, że Barca jako pierwszy klub piłkarski osiągnie 600 mln euro rocznego przychodu, i tłumaczy, że interesy z Katarem nie niszczą wizerunku klubu. Dlatego w trakcie kampanii zdarzają się sytuacje tak kuriozalne jak transfer Ardy Turana, którego Barcelona niby już kupiła, ale zastrzegła sobie, że jeśli nowemu prezesowi piłkarz się nie spodoba, to będzie go mógł Atlético zwrócić. Nawiasem mówiąc, w razie ewentualnego powrotu do Madrytu życzę powodzenia Turkowi, który zdążył już naopowiadać, że w trakcie wakacji myślał wyłącznie o nowych barwach i codziennie wydzwaniał do agenta, by spytać, czy umowa została podpisana.

Na prezesa kandydują zatem ludzie zamożni, zazwyczaj biznesmeni, których stać na rozdawanie ulotek, agitację uliczną, spotkania wyborcze. A także sprawne zbieranie podpisów. Żeby bowiem w ogóle wystartować, trzeba zdobyć pozwolenie od 2534 posiadaczy sezonowych karnetów.

Członkowie założonego ledwie kilka tygodni temu ruchu Seguiment FCB (Kibicuj Barcelonie) pochodzą z innego świata. To zwyczajni kibice, którzy wśród pretendentów nie odnaleźli nikogo, kto mówiłby głosem regularnych bywalców Camp Nou, zakochanych w drużynie od zawsze i na zabój. Ich liderem jest Joan Batiste, zatrudniony w administracji publicznej 46-letni prawnik, który do pracy jeździ autobusem. Liderem teoretycznym - decyzje podejmują wspólnie, ale w wyborach trzeba wystawić konkretną osobę.

Nazwałbym ich zbiorowym Pawłem Kukizem, gdyby nie to, że oni akurat rozumieją, co mówią. Dlatego wolę skojarzenie z Ruchem Oburzonych i jemu podobnymi. Pozbawionymi struktur buntownikami, którzy sprzeciwiają się establishmentowi i porządkowi nowoczesnego świata, zniewolonego przez bezwzględny kapitalizm, wyprany z jakichkolwiek innych wartości niż maksymalizacja zysków.

Cele członkowie Seguiment FCB obrali sobie dwa: uzdrowienie atmosfery na stadionie oraz obniżenie cen podróży na mecze wyjazdowe, które winduje związana z Barceloną agencja. Mówi jeden z nich, Jordi Camps: "Czuję się zakłopotany tym, co dzieje się na Camp Nou. Jest tak źle, że podczas niektórych meczów słychać, co krzyczą do siebie piłkarze. Śpiewający kibice są rozrzuceni po całym ogromnym stadionie. Gdy ktoś głośniej wrzaśnie, to sąsiad prosi o spokój. Na wszystkie trybuny wpuszcza się natomiast turystów, którzy niczego nie wnoszą. Siedzą jak w teatrze, nie znają naszych piosenek, nie dzielą naszych emocji, nie rozumieją naszej kultury. A rządzący klubem bardziej interesują się nimi niż nami, wieloletnimi fanami".

Kto był na Camp Nou, wie, o czym mowa. Cicho tam niekiedy jak na nocnym czuwaniu, tłoczą się za to przypadkowi goście, którzy odwracają się do boiska plecami, by strzelić sobie selfie albo inną słitfocię. Seguiment wkomponowuje się zresztą w pejzaż ruchów zjednoczonych hasłem Against Modern Football, którym marzy się, by kluby nie traktowały fanów tak jak korporacje w typie Coca-Coli traktują swoich klientów. Kibic to nie konsument, drużyna to nie zwykła komercyjna firma, która realizuje cele wyłącznie merkantylne.

Członkowie Seguiment chcą utworzenia rozśpiewanego sektora na trybunach (już im to obiecano, ale władze kluby nie dotrzymały słowa). Chcą hałasu i kultury dopingowania jak na stadionie Borussii Dortmund. Chcą, by w czasach tanich linii lotniczych, podróży na mecze w Lidze Mistrzów nie organizowała związana z klubem agencja, która usiłuje fanów oskubać, żądając 400 euro za samolot do Paryża na ćwierćfinał i 575 euro za samolot do Berlina na finał. Ponownie oddajmy głos Jordiemu Campsowi: "Chcę wspierać klub, a nie ubijać z nim interesu. I chcę, by przyszły prezydent zobowiązał się pisemnie do konkretnych działań dla poprawienia atmosfery na Camp Nou".

Katalońscy buntownicy nie zamierzali bowiem przejmować władzy. Liczyli tylko, że wezmą udział w debacie. Że zostaną wysłuchani. I kiedy w trakcie zbierania podpisów - o rozgłos zabiegali jedynie w internecie, na przedwyborcze debaty nikt ich nie zapraszał - osiągnęli wymagany limit, "realni" kandydaci uznali, że ruch Seguiment za bardzo urósł, by go ignorować. Batiste miał spędzić najbliższe dziesięć dni (głosowanie odbędzie się w sobotę 18 lipca) w studiach telewizyjnych.

Czy spędzi, nie wiadomo. Komisja wyborcza sprawdzała dzisiaj podpisy dostarczone przez pretendentów i u każdego wykryła od 6 do 12 proc. niespełniających kryteriów. Wystarczającą liczbę zweryfikowanych pozytywnie zebrali Josep Bartomeu (dostał wsparcie od 8554 osób), Joan Laporta (4272), Agust~ Benedito (3367) i Toni Freixa (3068). Kandydatowi Seguiment zaliczono 2518 podpisów. Do startu w wyborach zabrakło mu 16.

Więcej przeczytasz na blogu "A jednak się kręci"

"Jeśli ktoś twierdzi, że jestem skorumpowany, powinien trafić do więzienia" [SZALONE CYTATY BLATTERA]

źródło: Okazje.info

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.